Gdybym miał ogon, o taki:

a w ostateczności, chociażby taki:
łatwiej by mi było znosić bolesne ataki głodnych gzów (giez prawie jak Polak - jak głodny, to zły..!), namolne, obrzydliwe i uparte muchy oraz podstępne komary, które czyhają teraz wszędzie dookoła. Zwłaszcza na Dzikim Zachodzie, dokąd trafiłem dzisiaj dwukrotnie.
Najpierw przeszliśmy się z Lepszą Połową, teoretycznie zbierając grzyby, a tak naprawdę - sprawdzając, co tam słychać w przedmiocie gotowości do sianokosów. Grzybów, wbrew początkowemu pesymizmowi (w Lasku Centralnym nic nie było, więc wydawało się nam, że koszyk jest zbędnym obciążeniem), nazbierało się tyle:
że większość oddaliśmy M.
Głównie były to dorodne okazy Leccinum versipelle, które wydają się odporniejsze na zakusy robali.
Ewidentnie spóźniliśmy się - ogromna większość nie tak odpornych Leccinum scabrum:
była już albo robaczywa, albo tak stara (jak egzemplarz powyżej) - że nie było sensu ich ścinać.
Wygląda na to, że przedwczesny nieco wysyp grzybów, spowodowany nieprzeciętnie mokrą aurą w ostatnich tygodniach - skończył się.
Potem Lepsza Połowa pisała o molibdenie i ormiańskich owcach, a ja - skończyłem pielić "front" ogródka:
Patrząc od dołu zdjęcia do góry, czyli od pierwszego planu aż do ostatniego, mamy po lewej stronie dwa rodzaje sałaty (lodowa i karbowana), zeszłoroczne poziomki w centrum i nędzne resztki po naszych ogórkach (przetrwało 6 z 20) po prawej. Wyżej, czyli dalej jest czosnek, potem fasola, która pięknie odbiła po początkowym "sparzeniu", gdy ją wyściółkowałem, mały epizod w postaci (zeszłorocznego) szczypiorku (pokazywałem go na zbliżeniu ostatnim razem) i na końcu - prawie do końca wyściółkowany bób i słoneczniki.
Teraz, pora wziąć się za to "zielone piekło", zwane także swojsko "pieprznikiem":
Teoretycznie, mógłbym, gdybym chciał, wypielić także i drugi taki "pieprznik":
Ale tu się z góry poddaję. Tego jest tyle, co całego ogródka razem - albo i więcej. Mówi się trudno. Wschodzące tu roślinki muszą sobie poradzić same:
Pielenie, jak każda w miarę monotonna czynność mechaniczna (tak tej monotonii uległem, że przypadkowo skasowałem naszych kotów ulubioną kocimiętkę...), sprzyja kontemplacji i namysłowi. No i wykontemplowałem sobie, co napiszę do następnego numeru "Końskiego Targu" - i nawet, miałem szczery zamiar zrobić to od razu, jak tylko Lepsza Połowa skończy z tym swoim molibdenem i owcami.
Jak widać - nie dotrzymałem danego sobie słowa, skoro zamiast pisać artykuł, zabawiam Państwa zdjątkami. Mam jednak dobre usprawiedliwienie - o czym na samym końcu...
W każdym razie wypieliłem sam początek początku "zielonego piekła", zwanego także swojsko "pieprznikiem" - i pikawa prawie mi stanęła, bo jak raz - zrobiła się najgorętsza pora dnia.
Poszedłem tedy, w ramach gimnastyki międzylekcyjnej, porobić zdjęcia widoczków, któreśmy podziwiali rano - raz jeszcze, tym razem już dla Państwa (czy doceniacie to poświęcenie..?) wystawiając się na bolesne ataki głodnych gzów, namolne, uparte muchy, itd.
Przede wszystkim, mamy teraz na Wielkim Padoku, przed jego skoszeniem, prawdziwe morze Matricaria recutita:
Trawa, jak trawa. Widziałem już w tym miejscu lepszą - ale widziałem też i o wiele gorszą, nie ma co narzekać:
Generalnie, fotografowanie 10-hektarowej łąki bez szerokokątnego obiektywu jest zajęciem kompletnie beznadziejnym. Ewentualnie, można fotografować w ten sposób konie na takiej łące - ale samej łąki się nie pokaże, nie ma na to szans.
Żeby konie tam wyszły, najpierw trzeba to skosić - co nie jest sprawą łatwą, najwcześniej późnym wieczorem może będę wiedział, czy i kiedy uda się nam sianokosy rozpocząć (tak to jest, jak się nie ma własnego sprzętu - inna rzecz, że po co mi traktor na trzy dni w roku..? Nawozy przecież potrafię rozsypywać samochodem...).
Tak więc, Wielkiego Padoku nie będę Państwu próbował pokazać. Skupię się na szczegółach. Tak więc - i to był w zasadzie główny powód mojej powtórnej tamże dzisiaj wizyty - wiemy już, gdzie będziemy w tym roku zbierali jagody Rubus fructicosus na ulubione przez naszych sąsiadów, słodkie i aromatyczne wino:
W zeszłym roku zbieraliśmy prawie po domem, ale teraz - czegoś nie kwitnie: albo wymarzły, albo - nie jego pora (czasem owocują co dwa lata...). Tymczasem, na samym tylko Dzikim Zachodzie są trzy spore gąszcza obsypane kwiatami - już się martwię, czy gąsiorków starczy..!
Poza tym, najniżej położna część Wielkiego Padoku - wciąż stoi pod wodą:
Ta kałuża, jak uczy doświadczenie, wyschnie może do sierpnia, jeśli już od tej pory będzie sucho jak pieprz. Jeśli nie będzie sucho - to nie wyschnie.
Żeby nie było: PRZEJECHAŁEM przez to naszą Wendi (w stanie wyższej konieczności, nie dla zabawy!) poprzedniej niedzieli... Tak, czy inaczej, przyległa "zatoczka" Wielkiego Padoku - też stoi w wodzie tyle, że pod trawą nie widać:
W drodze powrotnej zastałem ciotkę Margire na dawaniu złego przykładu młodzieży:
Bo przecież w środku nie ma trawy, trzeba jej szukać na gminnej drodze...
Dobrze, że córka wydaje się o wiele od matki rozsądniejsza.
Szedłem, bo obiecałem Lepszej Połowie sfotografować jej Philadelphus:
Dwa takie krzaczki, póki co malutkie, rosnące nad kamieniem granicznym, wyznaczają początek naszej ziemi - patrząc od strony wsi.
Jeszcze dwa posiadziliśmy bliżej domu, ale te - czegoś jeszcze nie kwitną.
Państwu obiecałem rano Rosę caninę:
Za mojej pamięci ten krzak jeszcze nigdy nie kwitł tak obficie. Niestety, da się go sfotografować tylko w pełnym słońcu południa - rano zacienia go wiata, a wieczorem - dąb.
Lepsza Połowa, wciąż w ramach "gimnastyki międzylekcyjnej", znad swojego molibdenu i ormiańskich owiec - poprosiła o sfotografowanie zawartości szklarni:
Mamy nadzieję, że to Physalis philadelphica, wyrosła z nasion podarowanych nam przez Wojtka. Na zdjęciu w Wikipedii - wygląda tak samo (minus mrówka, która jest już naszym wkładem).
Na tym się mój spacer skończył. Miałem tylko poczekać, aż Lepsza Połowa zakończy opowieść o chorych ormiańskich owcach - i brać się za pisanie tekstu dla "KT" - powyższe zdjęcia zachowując, jeśli już, to albo na późniejszy wieczór, albo na jutro.
Czekając, poszedłem sobie na Pierwszy Padok zobaczyć, co tam u młodzieży. No i "paczę" (jak to się w pewnych kręgach mawia...) i widzę, że Lepsza Połowa na mnie spod chatki macha...
Co się stało? Kibelek przestał działać. Konkretnie - spłuczka.
Powód, jak już go odkryłem (po mniej - więcej pół godzinie dłubania) był prozaiczny: kamień zapchał zawór odcinający dopływ wody z rury do rezerwuaru. To mały zaworek, najmniejszy ze wszystkich jakie mamy - to i zatkał się jako pierwszy. Starczyło pogmerać w nim drutem, przywalić parę razy użytymi w charakterze młotka kombinerkami - i już leci.
Tyle tylko, że zanim dotarłem do owego zaworka (to OSTATNI element całego systemu - dalej jest już tylko: hydrofor, a potem pompa...) - rozebrałem po kolei wszystkie mechanizmy, jakie były po drodze, zaczynając od niezmiernie skomplikowanego i niezmiernie delikatnego (wszystko zrobione jest z kruchego plastiku...) zaworu otwierającego i zamykającego pobór wody w rezerwuarze.
Jaka %!?+=:_/!!]%!@#$%^&* wymyśliła, żeby tak proste i tak powszechnie stosowane urządzenie - było jednocześnie tak skomplikowane i tak kruche..?
Wykrycie przyczyn awarii i jej usunięcie - pół godziny. Składanie z powrotem całego rozłożonego na elementy pierwsze (w kilku miejscach - połamane: tak to jest, jak się ma paluchy na PRL-owskim "Łuczniku 1302" ćwiczone...) ustrojstwa: dwie godziny.
Przy pomocy drutu i odrobiny żywicy epoksydowej - udało mi się to złożyć tak, że działa. Nie rozumiem, co prawda, jak to możliwe że działa - ustojstwu, na skutek moich manipulacji, przybyły ze dwa dodatkowe stopnie swobody ruchu - ale działa. Uff...
Ale pisać coś dzisiaj..? Nie dam rady...
W nagrodę Lepsza Połowa wynalazła mi łacińskie nazwy dla wszystkich roślinek, które sfotografowałem. A co..!
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości