Jacek Kobus Jacek Kobus
181
BLOG

Polityka

Jacek Kobus Jacek Kobus Polityka Obserwuj notkę 0

Dawno, dawno temu, w lepszych dla ludzkiej inteligencji (choć zgadzam się, że zapewne – gorszych dla brzuchów i tego co niżej brzucha…) czasach, czyli w moim ulubionym wieku XIX, funkcjonowało pojęcie „kawiarnianego polityka“ i „kawiarnianej polityki“. 

Pojęcie to nierozerwalnie wiąże się z wybujałym na fali materialnego sukcesu podwójnej rewolucji: rolnej (o tej się konsekwentnie zapomina w programach szkolnych, choć była pierwsza i ważniejsza…) i przemysłowej – tzw. „drobnomieszczaństwem“. Była to pierwsza w dziejach ludzkości liczna i stale skoncentrowana w miastach klasa ludzi stosunkowo niezależnych materialnie i dysponujących dobrem niezmiernie ongiś rzadkim – czasem wolnym. 

  

Kim byli owi „drobnomieszczanie“ – którym potem literatura przyprawiła tak potworną „gębę“..? 

Klasyczny „petit bourgois“ z Paryża to:

  • tzw. „rentier“ (nie mylić z „rencistą!“), czyli posiadacz papierów wartościowych wypłacających mu stałą dywidendę, w wysokości umożliwiającej skromne, ale nie wymagające już pracy fizycznej przetrwanie,
  • sklepikarz lub właściciel małego zakładu usługowego lub kamieniczki,
  • lekarz, prawnik, inżynier, oficjalista (zarówno prywatny, jak i urzędnik państwowy – niższego lub średniego szczebla). 

Bardzo często – połączenie wszystkich tych trzech opcji. Rozsądny adwokat lub urzędnik nie miał zwykle nic przeciwko temu by, odłożywszy nieco kapitału, nabyć kamieniczkę lub wejść do spółki prowadzącej np. sklep bławatny (ach, ta „Lalka“…) – zaś najrozsądniejszym sposobem składania, przechowywania i czerpania korzyści z kapitału zbyt małego, aby nadawał się już do takich inwestycji, było zakupienie „papierów“: pożyczek rządowych (nad Sekwaną bardzo popularne były rosyjskie – to chyba rodzaj kompleksu po Napoleonie i Kozakach na Montmartre… teraz Paryż bardzo się kumpluje z Berlinem – czyżby uniwersalną receptą na miłość Francuzów było: wlać im po tyłku..? Ciekawym, jak to jest z Francuzkami..?), akcji kolei żelaznej, czy jakiejś innej spółki giełdowej. 

  

Opowiadam o kondycji bytowej „kawiarnianego polityka“ nie bez racji. Nie uważam wprawdzie, iżby „punkt widzenia zależał od punktu siedzenia“ – przynajmniej: nie bez reszty. Wśród „kawiarnianych polityków“ trafiali się nawet i socjaliści (Ba! Właściwie to socjalizm początkowo był typowo „kawiarnianą polityką“ – to się zmieniło dopiero, gdy w drugiej połowie XIX wieku, ideę tę przyswoili sobie ponurzy zawodowi rewolucjoniści – ci już, na ogół, żadnych akcji nie posiadali, za to apetyt – niczego sobie…). 

Jednak, o ile treść „kawiarnianej polityki“ była sprawą w miarę przypadkową i w dużej mierze zalażała od indywidualnej fantazji, gustu i rodzaju diety (wiadomo, że Niemcy na kiełbasie z kapustą i piwem mniej mieli polotu i fantazji, niż Francuzi na bagietkach z serem i winem…) – o tyle SPOSÓB takiego „kawiarnianego politykowania“: a to co innego. To już postawa życiowa, z ową kondycją wyraźnie powiązana. 

Istniały co prawda i wciąż istnieją w Europie Zachodniej potężne partie „mieszczańskie“, które próbują w sposób zorganizowany i systematyczny zagospodarowywać ten właśnie elektorat – ale to była raczej sprawa odświętna. Wielka, „prawdziwa“ polityka drobnomieszczanom się przydarzała – w czasie kolejnych paryskich rewolucji (lipcowej, lutowej…) – ewentualnie, jak się już cenzus majątkowy uprawniający do głosowania dostatecznie obniżył – raz na cztery lata, przy okazji wyborów. 

Kłopot w tym, że taki okazjonalny udział w „wielkiej polityce“ nie zaspokajał i NIE MÓGŁ zaspokoić przyrodzonych i naturalnych potrzeb ludzi, których zajęcie i podstawy bytu w sposób nader ścisły wiązały z biegiem wielkich spraw tego świata (pewność dywidendy, a i powodzenie w interesach przecież ewidentnie zależały od tego, czy będzie wojna europejska, czy jej nie będzie – i jak się mocarstwa porozumieją na kongresie berlińskim w sprawie Cieśnin..?) – podczas gdy realnie pozostające w dyspozycji środki nie dawały szansy na to, aby faktycznie w tych „wielkich“ rozgrywkach brać udział. 

Jest zatem „kawiarniana polityka“ rodzajem zastępczego zaspokojenia, ersatzem prawdziwego „uczestnictwa w polityce“. 

A cały dowcip polega na tym, że ludzie byli wówczas dość inteligentni aby – zdawać sobie z tego sprawę! Czy czytając „Pamiętnik starego subiekta“ w „Lalce“ można mieć wątpliwości, że przeciętny czytelnik „Kuriera Codziennego“ doskonale się orientował, że rozważania o Napoleonidach, wielkiej wojnie europejskiej i sojuszu z Bismarckiem – mogą doskonale zaostrzyć apetyt na kolejną porcję nóżek w galerecie i piwo – ale nie poruszy się od nich ani jeden kamień graniczny..? 

Owszem, odgrywała „kawiarniana polityka“ swoją rolę wtedy, gdy w życie „drobnych mieszczan“ z takiej, czy innej okazji – wkraczała polityka wielka. Bo był to dobry sposób na ich zmobilizowanie. Naprawdę jednak sądzicie, że owe kolejne rewolucje paryskie (lipcowa, lutowa…) to wyszły z kawiarń i winiarń – a nie z intryg i przetasowań na niedosiężnym dla „drobnych mieszczan“ szczycie ówczesnej „klasy politycznej“ – gdy ktoś w pewnym momencie doszedł do wniosku, że potrzeba mu „szabel i bagnetów“..? 

Istnieje tedy połączenie między „polityką kawiarnianą“, a „wielką polityką“ – ale jest ono z natury rzeczy, raczej jednostronne. Przebiega z góry na dół. Rozpolitykowanego towarzystwa kawiarnianego – łatwo jest użyć, gdy wie się jak i ma się po temu środki (podówczas, takim środkiem była prasa). Jest tedy „kawiarniana polityka“ rodzajem zastępczego zaspokojenia – i, ewentualnie wprawką, ćwiczeniem, treningiem przed „wielką polityką“ – gdy ta zapuka do kawiarnianych witryn… 

Wiek XX, który pod każdym prawie względem (poza pewnymi aspektami materialnymi – a i to, nie wszędzie bynajmniej – są miejsca w Rosji, gdzie DO TERAZ nie udało się przywrócić poziomu życia z czasów carskich…) był o wiele gorszy od wieku XIX – przyniósł tu subtelną, ale nader istotną zmianę. 

Krąg ludzi żywotnie zainteresowanych „wielką polityką“ – rozrósł się niepomiernie. Od I wojny światowej nawet właściciel ziemski z najbardziej zapadłego powiatu (figura, przez swą irytującą dla „demokratów“ niezależność od „wielkiego świata“ tak nielubiana przez np. Słowackiego – o czym pisałem…), nie mógł już z czystym sumieniem powiedzieć: „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna“. Bo owa wojna mogła zaskutkować i w ten sposób (i zaskutkowała..!), że przyjdą, spalą, zgwałcą, zabiją – i na koniec jeszcze ziemię odbiorą i jak chcą podzielą. 

Jednocześnie – nie wiedzieć czemu – rozpowszechniło się wśród ludzi najzupełniej fantastyczne przekonanie, że to oni są „podmiotem“ owej „wielkiej polityki“. Że to oni „robią rewolucję“ – a nie „są w rewolucję wrabiani“. 

Nie widzę tu innego wytłumaczenia, jak tylko zgłupienie społeczeństwa – jedno z dwojga, albo zbyt wielu ludzi ma obecnie czas wolny i może się oddawać dyskusjom nad sprawami publicznymi, przez co średni poziom obniżył się tak niebezpiecznie – albo straty ludzkie wśród „klas wyższych“ były tak porażające, że faktycznie – ludzie jako gatunek zgłupieli. 

Niewątpliwie, totalitarne terrory XX wieku obniżyły też poziom owej „kawiarnianej“ dyskusji – skoro za niewinny dowcip można było jechać na budowę Biełomorkanału – jakże tu miała rozwijać się sztuka debaty i sporu..?[1]


Skądinąd jednak, mam wrażenie, że poziom spada podobnie także i w krajach, które do tej pory zbyt wiele owego totalitaryzmu nie doświadczyły – i wcale nie rośnie mimo upływu lat od demontażu słusznie minionego ustroju… 

Nie ma co dalej owijać w bawełnę. Napiszę tedy Państwu prosto z mostu. Otóż uważam uprawianie polityki w internecie: prowadzenie politycznych blogów, formułowanie programów, organizowanie konferencji, zjazdów, ruchów, itp. – za współczesną wersję tej samej „kawiarnianej polityki“ z kafejek Monparnass czy Champs d’Elysee, od których rozpocząłem cały dzisiejszy wywód. 

Z tą tylko różnicą, że o ile – jeśli wierzyć Prusowi i innym świadectwom literackim z epoki – paryski czy warszawski „petit bourgois“ z „Belle Epoque“ WIEDZIAŁ, że strzępi język raczej dla zabawy – o tyle obecnie zdecydowana większość „internetowych polityków“ traktuje siebie samych najzupełniej serio. Ludzie ci nie tylko nie dostrzegają całej śmieszność swojej sytuacji (bo czyż formułowanie „programu odbudowy Cywilizacji Polskiej“ – nie jest zajęciem śmiesznym par excellance..?), nie tylko obrażają się i wściekają, gdy nie brać ich z taką powagą, jakiej się domagają – ale wręcz: zdają się sprawiać wrażenie niezdolnych do jakiejkolwiek „meta-refleksji“, tj. do myślenia o własnym myśleniu.

Tak, jakby im amputowano część kory mózgowej – konie i małe dzieci przeżywają świat „całym sobą“, niezdolne do zdystansowania się od czynności, która akurat ich pochłania: człowiek dorosły jednak, poza grą w pokera, kibicowaniem ukochanej drużynie lub uprawianiem miłości – nie powinien jednak w taki stan zbyt często popadać… 

Być może się mylę. Być może „internetowa polityka“ to zupełnie nowa jakość – gdzie podział na „wielką politykę“ i „próżne gadanie maluczkich“ – znika, zaciera się, podlega unieważnieniu. Być może „maluczkich“ już nie ma, a w Sieci wszyscy są NAPRAWDĘ równi. 

Wszystko to być może, pozwolicie jednak, że na razie – między bajki tę opowieść włożę. 

Zależność paryskiego „petit bourgois“ od „wielkiej polityki“ była przynajmniej pośrednia: jego kamieniczka, sklepik, a choćby i ta kolej żelazna, której akcje posiadał (no, niestety, nie sposób tego było powiedzieć „na koniec dnia“ o carskim rządzie…) – przynajmniej istniały naprawdę, można ich było dotknąć, głowę sobie rozbić lub przed deszczem schować, w ostateczności – rzucić się pod pociąg. Dawało to niejaką nadzieję na to, że choćby i potop – będzie z czego zaczynać od nowa. 

A współczesny „internetowy polityk“..? Współczesny „internetowy polityk“ jest najczęściej od niemiłościwie nam panującego gosudarstwa zależny w sposób bezpośredni, bo służbowy. 

Nawet mnie, w Boskiej Woli, dopadła kontrola z Agencji: i cieszę się teraz bardzo, że w przeciwieństwie do niektórych sąsiadów – raz jeden jedynie dałem się skusić i więcej już o żadne „unijne fundusze“ nie aplikowałem. Choć nie powiem – dopłaty biorę i jest to, jak na razie, bardzo istotna pozycja w moim budżecie… 

Jakże to więc możliwe: ludzie BARDZIEJ od gosudarstwa zależni niż kiedykolwiek przedtem w dziejach – twierdzą jednocześnie, że są tegoż gosudarstwa „suwerenem“, że im przysługuje jakaś „podmiotowość“ i że, byle tylko dać posłuch ich „narracji“ – a zaraz nastanie tu pomyślność mlekiem i miodem płynąca..? 

Wierzcie Państwo w co chcecie. Przecież nie mogę Wam zabronić zza mojej klwiatury i ekranu komputera. Co do mnie jednak – wciąż uważam to wszystko za jedną, wielką mistyfikację, a uprawianie „polityki internetowej“ na serio – za rodzaj mentalnego onanizmu. A jak wiadomo, nie bez powodu pogniewał się Pan Bóg na Onana! 

W tym konkretnym przypadku – czy byłby możliwy nieustanny rozrost gosudarstwa i stałe doskonalenie jego kontroli nad życiem ludzie – gdyby ci ludzie, zamiast (wirtualnie) wyrywać sobie kłaki z głów o ten lub ów wirtualny program czy postulat – zwyczajnie: śmiali się z tego wszystkiego..?

Jedyną rozsądną polityką w świecie systemego zakłamania jest polityka śmiechu. Jedyną radą na otaczający nas labirynt pozorów – jest kabaret. Kto próbuje na serio, z zadęciem, z patosem – formułować nowe „programy“ i „postulaty“ – ani się obejrzy, a zostanie wessany przez system i stworzy tylko kolejną zasłonę dymną, ukrywającą smutną prawdę: król zabrał nam wszystkie szaty – jesteśmy nadzy!  

Śmiejmy się zatem z siebie, bo cóż nam innego pozostało..?

[1] Właśnie sobie przypomniałem „Pięknych, dwudziestoletnich“ Hłaski – taka lektura od czasu do czasu dobrze robi dla higieny: nabiera człowiek dystansu…

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka