Krótkie są dni człowiecze– słusznie powiada Hiob. Co gorsza, już Adamowi Pan Bóg zapowiedział:W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się wrócisz do ziemie, z któréjeś wzięty; boś jest proch, i w proch się obrócisz.
Nie ma nadziei na „raj na ziemi“. Ktokolwiek twierdzi inaczej – zwodzi, mami i oszukuje. Wszystko jedno, czy zwodzi, mami i oszukuje jako „kulturowy marksista“, wedle którego starczy odmienić lub znieść całkiem instytucje, którym ludzkie życie jest podporządkowane, a natychmiast szczęśliwość powszechna zapanuje, zgoda i błogostan – czy jako libertarianin, zawzięty na jedną tylko z tych instytucji: na państwo. W zasadzie – zaczynam wątpić, czy jest jakaś istotniejsza różnica między marksistą a libertarianinem..?
Sympatyczny skądinąd i nawet wcale ogarnięty mentalnie (w przeciwieństwie do pana Wozińskiego…) kolega libertarianin z „Nowego Ekranu“ popełnił wczoraj wpis w którym próbuje odpowiedzieć na mój zarzut odnośnie tego, kto ma pilnować przestrzegania reguł libertariańskiej utopii..?
Próbuje – ale mu się to nie udaje.
Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z faktu, że świat rzeczywisty nigdy nie jest doskonały. Jeśli mowa o „terytorialnym monopolu na przemoc“ – to ówże monopol podlega takim samym ograniczeniom jaka każda rzecz „z tego świata“.
Jeśli zechcę wziąć siekierę i zarąbać Lepszą Połowę, albo i którego z sąsiadów – któż mnie powstrzyma..? Ma zatem państwo polskie „terytorialny monopol na przemoc“, czy go nie ma, skoro każdy, kto siekierę w dłoni dzierży, jest w stanie używać przemocy – póki mu owa siekiera z dłoni nie wypadnie przynajmniej (a czy stanie się tak na skutek zmęczenia, samoobrony zaatakowanych, czy interwencji policjanta – to już insza inszość)?
Teoretycznie i praktycznie – ma. Teoretycznie, ponieważ NA RAZIE nie istnieje żadna inna organizacja, która by publicznie roszczenie do posiadania takiego monopolu ogłaszała. Praktycznie, ponieważ – MIMO WSZYSTKO – nie widujemy codziennie ludzi biegających z siekierami po ulicach. Owszem, można czasami mieć wątpliwości: stan „posiadania terytorialnego monopolu na przemoc“ nie jest wcale dany raz na zawsze. Jest to stan dynamiczny, płynny – państwo musi się STARAĆ o jego zachowanie, inaczej albo traci go na rzecz struktury konkurencyjnej (może to być inne państwo, może to być mafia, może to być lokalny „warlord“…), albo pojawia się anarchia. Jak na Dzikim Zachodzie, czy na Dzikich Polach.
Anarchia też wcale niekoniecznie musi się równać jakiemuś apokaliptycznemu „Mad Maxowi“ – tu, chętnie się z libertarianami zgodzę, że owszem, istnieją w dziejach przykłady pewnego rodzaju spontanicznego, samoistnie kształtującego się porządku „publicznego“, który trudno jednak nazwać „państwem“. Przede wszystkim dlatego, że ów „porządek spontaniczny“ cechuje brak wyodrębnionych organów egzekutywy, które można by nazwać „aparatem państwowym“.
Nie róbmy sobie jednak jaj z historii. Przykłady takiego porządku są rzadkie, obejmują bardzo specyficzne społeczności – i bardzo niewielu ludzi zgodziłoby się żyć w takich „anarchicznych“ społecznościach mając jakiś inny wybór!
Nieodmiennie ów „porządek spontaniczny“ wiąże się z powszechnym uzbrojeniem wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn, którzy też – działając pospólnie – tworzą okazjonalny, dorywczy „organ wykonawczy“, gdy trzeba na ten przykład bronić mienia, zdrowia i życia członków społeczności. Ewentualnie: rozsiekać lub rozstrzelać kogoś, kto się nam nie podoba, bo – dajmy na to – krzywo patrzy, zbyt wysoko nosi głowę, albo jest rudy…
Takie społeczności to: Zaporożcy, o których już kiedyś pisałem, kraibscy piraci, tak ukochani przez przemysł filmowy, samo-rządzące się społeczności pionierów na wspomnianym już Dzikim Zachodzie.
Żadna z tych społeczności nie jest przykładem spokojnego, osiadłego, rodzinnego życia bez trosk, niepokojów i ciągłego strachu…
Szczebelek wyżej od takiej „quasi-anarchii“ mamy wiecową „demokrację plemienną“ – ustrój typowy dla większości Europy przez wiele tysięcy lat.
Owa „demokracja plemienna“ to „anarchia osiadła“ – wspólnota uzbrojonych mężczyzn, którzy żyją obok siebie od tylu już pokoleń, że sami tego nie pamiętają, zdążyli więc wykształcić i zinternalizować instytucje regulujące i reglamentujące użycie przemocy, takie jak: (moralny) obowiązek msty rodowej (nie tykam bez ważnego powodu sąsiada skoro wiem, że jego krewni będą się mścić na mnie lub na mojej rodzinie nawet, jeśli zdołam tamtego na miejscu ostatecznie uciszyć…), instytucja „odpłaty za krew“ (jeśli nawet sąsiad faktycznie był nie do zniesienia: bałamucił mi córkę, krzywo i spode łba patrzył, a w ogóle, to śmierdziało mu z ust – no i nie było innego wyjścia: trzeba go było na dzidę nadziać – sześć razy, dla pewności… - to, ostatecznie, może uda się z jego krewnymi ułożyć, żeby zamiast mścić się za takiego wyrodka – zadowolili się złotem, tym samym kończąc rodową wojnę…), utrwalone, zwyczajowe prawo oraz wiec, trudniący się jego powtarzaniem i rozstrzyganiem sporów.
Od razu zastrzegę: tak jak próżną mżonką i snem na jawie jest restauracja „tradycyjnej monarchii“ – bez spełnienia bardzo subtelnych i wymagających długiego czasu warunków, o czym dawno temu pisałem – tak też próżną mżonką i snem na jawie jest oczekiwać, że starczy rozdać wszystkim sąsiadom po „kałaszu“, a zaraz będziemy mieli tu „demokrację plemienną“..!
Nic z tych rzeczy. Powtórzę, com napisał: „demokracja wiecowa“, to anarchia UTRWALONA i ZINTERNALIZOWANA. Jest to sposób życia wymagający nieustannego wysiłku. „Msta rodowa“ to nie polowanie na kaczki. Ten, na którym wypada się zemścić jest tak samo, albo i lepiej uzbrojony i już dowiódł, że potrafi przelewać krew. A jeśli nawet uda się go zabić – czy jest gwarancja, że jego z kolei krewni, nie będą chcieli się mścić na nas..? Niby zawsze możemy się dogadać na wykup – ale to jest trudny wybór: i krew (zwłaszcza własna!) i złoto to rzeczy miłe. Żeby ten system działał i zasłużył na pochwały Tacyta – potrzebne jest wysokie morale i ciągła gotowość do mobilizacji.
W praktyce na życie w ramach „demokracji wiecowej“ to mogą się zdobyć tylko ludzie bardzo biedni. To znaczy – ja innych przykładów nie znam. Nawet Szwajcarzy, u których różne pozostałości dawnego ustroju w tym właśnie typie przetrwały najdłużej teraz, kiedy już nie są biedni – też przecież wcale tak nie żyją.
Libertarianie wyobrażają sobie, że można zachować „porządek publiczny“, a jednocześnie zrezygnować z „terytorialnego monopolu na przymus“, jeśli będą funkcjonować konkurencyjne „aparaty przemocy“, oferujące swoje usługi mieszkańcom tego samego terytorium – do wynajęcia.
I nawet podają ustrój Europy średniowiecznej, ustrój feudalny, jako przykład działania takiego systemu.
Trudno o większe nieporozumienie!
Owszem – rozwinięty feudalizm, typowy dla – dajmy na to – XIII – XV wieku, cechowało daleko idące rozdrobnienie i rozproszenie „władzy publicznej“. W małym miasteczku mogło być i po kilkanaście różnych „władz publicznych“.
Jest tylko jeden drobiazg: KAŻDA z tych władz – rościła sobie pretensje do monopolu używania przemocy na jakimś kawałku tegoż miasteczka.
Jeśli mieszkaniec Wrocławia upił się i zaczął rozrabiać na Ostrowiu Tumskim, prawo do zakucia go w dyby i nałożenia dziesięciu pałek na gołe siedzenie mieli pachołkowie księcia biskupa wrocławskiego.
Jeśli ten sam mieszkaniec Wrocławia podobną burdę urządził w okolicach Rynku – trafiał do miejskiej, nie do kleszej „kozy“.

A jeśli wybrał się za mury, by i tam rozrabiać, mogło być z nim bardzo źle, bo w zależności od dobrego lub złego humoru jednego z kilkudziesięciu okolicznych właścicieli ziemskich lub (co gorsza!) sołtysa tej lub innej wsi i jego wiecznie pijanych ławników – mógł i swoją miejską wolność stracić i do końca żywota w pętach pańskie lub sołtysie pole obrabiać…
Owszem – owa mnogość władz i szczupłość terytoriów, którymi zarządzały, bardzo ułatwiała ucieczkę (o ile uciekający był dostatecznie obrotny lub miał tyle szczęścia, by uciekać tam, gdzie sąsiadujące „aparaty przemocy“ – nie przepadały za sobą, nie były zatem skłonne tak zaraz i na pierwsze wezwanie podjąć za zbiegiem pościg…).
Jeśli jednak komuś wydaje się, że mieszkaniec średniowiecznego Wrocławia miał jakiś wybór co do tego, czy ze swoją sprawą pójść do sądu miejskiego, biskupiego, czy książęcego – to tylko dowodzi, że jest nieukiem. Żadnego wyboru jako żywo nie było. Zdarzały się co najwyżej spory kompetencyjne. Ale nie liczyłbym na takie spory, chcąc sobie jakąś „większą wolność“ zapewnić.
Ostatecznie, WSZYSTKIE owe „aparaty przemocy“ miały dość silny wspólny interes w tym, żeby wzajemnie swoich monopoli pilnować: nie od dziś wiadomo, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie – dziś ja podbiorę należną opłatę sądową sąsiadowi, rozsądzając jego poddanych – on mi jutro zrobi to samo. I komu to potrzebne..? Jeszcze trzeba by opłaty obniżać – a to się przecież nikomu nie opłaca…
Tego, żeby człowiek nieuzbrojony wynajmował sobie jaką chce „agencję ochrony“ i jaki chce „sąd“ – jak to sobie libertarianie wyobrażają – jako żywo: nigdy nie było w dziejach.
Zawsze to ludzie uzbrojeni stanowili prawo, rozstrzygali spory i egzekwowali sobie takie przywileje, na jakie im zdrowy rozsądek (lub jego brak…), zwyczaj i okoliczności – pozwalały.
Jeśli pytam: „kto w libertariańskiej utopii ma pilnować reguł gry“ – to tłumacząc jak krowie na rowie, o to mi chodzi – kto zapewni, że owe „konkurencyjne agencje ochrony“ nie dogadają się między sobą i nie podzielą terytorium wraz z jego mieszkańcami tak, aby każda miała swój własny monopol..?
Przecież jeśli tak zrobią – z punktu wygrywają!
Oni są uzbrojeni – zwykli ludzie nie (chyba że są? Ale w takim razie mamy nie „konkurencyjne aparaty przemocy“, tylko „demokrację wiecową“, a raczej, póki ta się nie utrwali i nie zinternalizuje – o ile to w ogóle możliwe, mając tak „wydelikacony“ i „zepsuty bogactwem“ materiał ludzki jak obecnie – mamy zwykłą anarchię, jak na Dzikich Polach, ze wszystkimi tego konsekwencjami…).
Dogadanie się owych „agencji ochrony“ ma, z ich punktu widzenia, same tylko korzyści:
- mogą podnieść ceny za „ochronę“,
- nie muszą obawiać się konkurencji,
- nie muszą starać się o „wysoką jakość usług“ – starczy robić tyle, co współczesne gosudarstwa, czyli: eliminować nazbyt bezczelną konkurencję..?
Analogia do działania rynku jest tu kompletnie nietrafiona. Pan, od którego kupuję marchewkę, nie chodzi z karabinem i nie zrobi mi „pif – paf“, jeśli kupię od kogoś innego…
Rynek działa, ponieważ nie ma praktycznej możliwości, aby wszyscy sprzedawcy marchewki zdołali się porozumieć i narzucić jakieś wygórowane, monopolistyczne ceny – raz, że „koszt wejścia“, to jest – założenia plantacji marchewki, jest zbyt niski (więc sprzedawców marchewki jest po prostu zbyt wielu…), a dwa, że marchewka jest towarem zbyt łatwo się psującym, aby był sens wdawać się w tak długie korowody z jej sprzedażą.
Doświadczenie uczy jednak, że ilekroć sprzedawcy jakiegokolwiek dobra lub usługi mają na to szanse – ZAWSZE porozumiewają się, aby kosztem konsumentów inkasować „rentę monopolistyczną“.
W przypadku „rynku przemocy“ brak dążenia do takiej monopolizacji wymaga jednej z dwóch rzeczy: albo ciężkiej choroby psychicznej u wszystkich bez wyjątku dostawców tej usługi – albo uzbrojenia wszystkich jej konsumentów. Bo tylko wtedy istnieje JAKAŚ szansa na samoobronę przed „monopolistyczną zmową“ (dla każdej wyobrażalnej „agencji ochrony“ ZAWSZE lepszym interesem niż ratować zagrożonych „zmową lokalną“ mieszkańców będzie… samemu się do takowej zmowy przyłączyć…). Lubo gwarancji nie ma – zwykłe AK – 47 to już coś, ale jak owe „agencje“ będą miały drony, czołgi i samoloty..?
Prościej już chyba nie umiem. A i tak – napisałem to wszystko tylko dlatego, że od samego rana łeb mi napier…la i do żadnej produktywnej pracy na razie zdolny nie jestem…
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka