Jacek Kobus Jacek Kobus
167
BLOG

Dyaboliczna instytucja

Jacek Kobus Jacek Kobus Kultura Obserwuj notkę 4

Jak wiadomo, tylko wariat może kwestionować bezalternatywność liberalnej demokracji. Tylko wariat może wątpić w postęp, prawa człowieka, Komisję Europejską i wyższość niemieckiego Ordnung nad polskim bezhołowiem! Najogólniej rzecz biorąc zaś: tylko wariat może twierdzić, że wczoraj wyglądało inaczej niż dzisiaj (tylko uboższe, ciemne i zacofane) – a jutro może być inne niż dzień dzisiejszy (bogatszy, bardziej oświecony i bardziej postępowy).


Co pokazuje, że umysłowo tzw. „leming“, zwany też „porządnym człowiekiem“, „git-manem“, „człowiekiem normalnym“, itd. – jest tak naprawdę zwykłym pańszczyźnianym (jak jego pra-pradziadek w istocie był…), który w życiu dalej jak na najbliższy targ śmierdzącego dupska ze swojej kurnej chaty nie ruszył (a i to tylko dlatego, że przyszła jego kolej pańskie zboże do Żyda odwozić…). Umysłowo oczywiście, powtarzam – bo tak materialnie rzecz biorąc, to pewnie że szlajają się nasi „git-mani“ po całym świecie, a nawet po Hurghadzie i Szarm-al-szejk, skąd czasem trzeba ich na koszt podatnika przywracać na ojczyzny łono…

Problem polega na tym, że przeszłość NIE TYLKO tym się różni od teraźniejszości, że była uboższa, ciemniejsza i bardziej zacofana. Była po prostu inna. Jakościowo. Bardzo wiele instytucji, które zwykłemu zjadaczowi chleba wydają się tak oczywiste i naturalne jak śmierć i podatki – ma krótki lub bardzo krótki rodowód, a ich przemożny wpływ na nasze codzienne życie i sposób myślenia wciąż jeszcze, metodologicznie prawidłowo, należałoby zaliczać do kategorii eksperymentów społecznych, a nie – „ustalonej i potwierdzonej doświadczeniem praktyki“.

Jedną z takich instytucji – o której zresztą pisuję regularnie, choć może niezbyt często – jest szkoła. Szkoła w takiej postaci, w jakiej ją znamy obecnie, to potworny, dyaboliczny wręcz bękart, owoc nieprawego związku jezuityzmu z reformacją, od urodzenia aż po dziś dzień na służbie statolatrii, tym szkodliwszej, że sprzymierzonej z permanentną rewolucją. Szkoła jaką znamy jest z definicji lewacka – i inna być po prostu, na dłuższą metę nie może! Sama jej organizacja i idea takie właśnie skrzywienie ideowe – w kierunku rewolucji – przesądza.

Owszem, bywają czasem szkoły konserwatywne. Długo jednak trwa ich konserwatyzm..? Pokolenie, może dwa – potem, nieodmiennie, każda przechodzi na tak samo postępowo – rewolucyjną, ciemną stronę Mocy. I nie da się temu w żaden sposób zapobiec!

Dlaczego tak się dzieje i dziać się musi? Otóż, kształt ostateczny, ten właśnie który znamy, szkoła współczesna przybrała w XIX-wiecznych Prusach, jako jeden z organów tego państwa, jedna z jego służb – przeznaczona do indoktrynacji i tresury przyszłych rekrutów i podatników. Minister Humboldt jednak, który tę służbę państwa pruskiego zreorganizował i doprowadził do doskonałości którą znamy dzisiaj – sam szkoły nie wymyślił. Zrobili to w XVI wieku jezuici, inspirując się dokonaniami praktycznymi i teoretycznymi swoich ideowych wrogów: zwłaszcza najskrajniejszych – arian, braci czeskich, antytrynitarzy. W zasadzie tak też najdalej można bezpośredni rodowód szkoły współczesnej – do połowy XVI wieku – doprowadzić. Uniwersytety i szkoły przykościelne lub klasztorne Europy średniowiecznej były zorganizowane inaczej – daleko mniej szkodliwie dla umysłów młodzieży i dla funkcjonowania społeczeństwa. Bliżej im też było do tradycji antycznej – która zresztą, w niektórych dziedzinach, tj. głównie w zakresie kształcenia zawodowego, utrzymała się aż do początków wieku XX, dopiero w tym stuleciu padając pod naporem wszechwładnego gosudarstwa.

Nie chodzi o to, żeby młodzieży nie kształcić. Chodzi o to – JAK to się robi? Metoda najdawniejsza – to przykład i naśladownictwo. Syn naśladuje ojca, córka matkę – i w ten sposób uczą się po dziś dzień swoich ról społecznych, a też i poznają tajniki niejednej umiejętności praktycznej. Co bardzo ważne – uczą się tego w toku zwykłego, normalnego życia. Polowania – na polowaniu. Redlenia kartofli koniem (jak nam właśnie wczoraj sąsiad opowiadał, jak go jego ojciec tego uczył) – przy pracy.

Oczywiście, że takim niewprawnym jeszcze i słabym często fizycznie pracownikom, wyznacza się z początku zadania lżejsze i mniejszej wymagające finezji. Stopniowo, obserwując i naśladując bardziej doświadczonych – nabierają wprawy i z coraz to większą sprawnością i pewnością siebie, coraz to bardziej skomplikowane wykonują prace, aż sami dochodzą do mistrzostwa.

Co jest ważne przy tej metodzie nauczania? To, że efekty widać od razu: albo praca jest dobrze wykonana, albo nie jest. Jeśli nie jest – łatwo dojść, co zostało zrobione źle i jak to poprawić.

Nie tylko prostych umiejętności manualnych uczono dawniej w ten sposób. Kto chciał być rycerzem, politykiem, mówcą czy mężem stanu – wyprawiał się w młodych latach na dwór lub do domostwa znanego rycerza, polityka, mówcy czy męża stanu – i uczył się przez przykład i naśladownictwo, zrazu pewnie szlifując miecz, czyszcząc zbroję, czy zgoła wyrzucając końskie gówno ze stajni, a też i biegając jako posłaniec, przepisując ładnym, kaligraficznym pismem listy i mowy, utrzymując porządek w archiwum czy wyszukując potrzebnych informacji. Tak, z czasem, stopniowo się wprawiając w coraz to bardziej skomplikowanych umiejętnościach, sam dochodził do mistrzostwa. Wykonując po drodze długi szereg praktycznych czynności, których skuteczność łatwo było skonfrontować z rzeczywistością.

To samo dotyczyło wiedzy i umiejętności lekarskich, architektonicznych, inżynierskich, prawniczych…

Stosunkowo szybko odkryto, że można ten proces znacząco przyspieszyć. Wystarczy zebrać z praktyki znane przykłady działań wybitnych, uwieńczonych szczególnym powodzeniem – a więc stworzyć podręcznik – i owe przykłady wykorzystując za punkt odniesienia, dać uczniowi specjalnie w tym celu spreparowane ćwiczenia do wykonania, które go powtarzania owych sukcesów nauczą.

Już wtedy objawiła się cała słabość formalnej edukacji: bardzo szybko mowy, których układania uczyli retorzy i sofiści kompletnie oderwały się od żywego języka czasów sobie współczesnych i od praktyki – chociażby sądowej czy wyborczej (tam, gdzie jeszcze odbywały się jakieś wybory…) – a umiejętność ich układania nie służyła już niczemu innemu poza udokumentowaniem przynależności do elity (bo skoro można poświęcać pół życia na rzeczy kompletnie bezużyteczne – to przecież widomym jest, że nie trzeba pracować, czy ogólniej – troszczyć się o swoje utrzymanie: a to jest oczywista oznaka elitarności!).

Poniekąd, taka petryfikacja „edukacji klasycznej“ przysłużyła się naszej wiedzy o antyku, albo raczej – nasza wiedza jest pochodną tego, co starożytni nauczyciele uznawali za kanon lektur szkolnych. Takie dzieła bowiem, przepisywane i cytowane w niezliczonych wypracowaniach szkolnych, rozprawkach, wprawkach, kompendiach, brykach i encyklopediach – największą miały szansę dotrwać do naszych czasów: bodaj we fragmentach.

Do czasów całkiem niedawnych jednak, tego rodzaju tresura dotykała nikłego procenta młodzieży, rzeczywiście a nie tylko w sferze roszczeń i pretensji stanowiącego elitę władzy i majątku.

Przy tym, aż do połowy XVI wieku, zasadniczo nawet taka edukacja – i nawet ujęta w formalne ramy uniwersytetu z jego hierarchią rang akademickich – opierała się na relacji Mistrz – Uczeń. Relacji co do zasady indywidualnej, genetycznie i praktycznie bliskiej zasadzie przykładu i naśladownictwa.

Zresztą, system nauki zawodu w cechach rzemieślniczych – pozostał co do istoty nie zmieniony od czasów najdawniejszych do całkiem prawie współczesnych (biorąc pod uwagę i to, że dość wcześnie dostrzeżono, iż dla młodego czeladnika ważną rzeczą jest nabierać wprawy pod okiem kilku różnych mistrzów – wędrując nieraz w tym celu przez pół Europy – a to dla dotrzymania kroku ewentualnym nowinkom technicznym…).

Pod jakim względem ariańsko – jezuicka metoda nauczania była zatem rewolucyjna? Pod takim, że od tej pory miejsce osobowej relacji Mistrz – Uczeń zajęła bezosobowa relacja pomiędzy „wychowankami“ a „programem szkolnym“, którego nauczyciel stał się jedynie mówiącym przedłużeniem. Uczniowie zostali podzieleni na sztuczne, nie spotykane w naturze grupy rówieśnicze (to jest takie, które skupiają tylko dzieci urodzone w jednym roczniku).(1) Nic dziwnego, że stosunki panujące między uczniami w szkole najlepiej ilustruje taka powieść jak „Władca Much“ Goldinga! 



Miarą postępów w nauce stało się przechodzenie kolejnych etapów podzielonego na standardowe przedmioty i poziomy curriculum, sformalizowane dzięki wprowadzeniu systemu stopni szkolnych.

Dlaczego jest to takie rewolucyjne? Dlatego, że dopełnia odejścia od pierwotnej metody naucznia, opartej na przykładzie i naśladownictwie. Pierwotnie bowiem – jak pamiętamy – uczenie się polegało na stopniowym nabieraniu wprawy w wykonawaniu praktycznych zadań, w których miarę doskonałości wykonania stanowił sukces.

Jeśli zadaniem młodego giermka było wypucowanie ceglanym proszkiem rycerskiej zbroi – to albo udawało mu się to zrobić (i wówczas zbroja lśniła jak drugie Słońce), albo nie (i wtedy to miejsce na ciele młodego szlachcica, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwą, przybierało piękny, śliwkowy odcień – oczywiście: na kobiercu!).

Jeśli zadaniem młodego adepta sztuki medycznej było nazbieranie konkretnych ziół, potrzebnych do sporządzenia leczniczej mikstury – to albo znajdował te zioła i jego Mistrz miał z niego wyrękę (a pacjent przenosił się do lepszego świata z kojącą świadomością, że jest prawidłowo leczony…) – albo obijał się w miejscowej karczmie, podszczypując dziewki i wtedy: po prostu nie zostawał (uznanym i szanowanym) lekarzem…

Grunt, że nauczanie przez przykład i naśladownictwo odbywa się poprzez stałykontakt z życiem – z rzeczywistością.

Nauczaniu w szkole ariańsko – jezuickiej żadna zgoła rzeczywistość zewnętrzna nie jest do niczego potrzebna. Szkoła staje się „światem w sobie i dla siebie“ – sztuczną społecznością która posiada odmienną niż w świecie rzeczywistym hierarchię społeczną i w której dystrybucja prestiżu zależy od całkowicie abstrakcyjnych, nie mających nic wspólnego z życiem praktycznym, miar i reguł.

Szkoła jest ucieleśniona utopią. Jest permanentnym eksperymentem społecznym. Jest też – przez sam fakt swojego istnienia i funkcjonowania wedle takich właśnie reguł – wylęgarnią utopistów, konstruktywistów społecznych (to jest ludzi, którym wydaje się, że można społeczeństwo i ludzkie życie kształtować wedle dowolnej konwencji…) – jest też źródłem i cieplarnią w której dojrzewają ogromne pokłady resentymentu. A to dlatego, że w końcu najlepszym nawet uczniom przychodzi jednak skonfrontować swoją pewność siebie i przekonanie o własnej wartości, wyniesione ze szkoły (gdzie zdobywali najwyższe stopnie i zajmowali wysokie pozycje w grupie rówieśniczej) z prawdziwym życiem. I nagle okazuje się, że w życiu prawdziwym – nie jest tak łatwo… Za samo tylko dobre wykonanie tego lub owego zadania (w oderwaniu od praktycznej użyteczności tego zadania i całego kontekstu, w którym jest ono realizowane) – nikt ani pozycji społecznej, ani prestiżu, ani nawet środków do życie – nie rozdaje! 



Całkiem przeciwnie niż w szkole, gdzie wystarczało to do zdobycia dobrego stopnia. Wystarczyło się pilnie starać – a sukces przychodził automatycznie. W prawdziwym życiu i w prawdziwym świecie – czegoś to nie wystarcza… Czyż nie wynika z tego wniosek, że coś jest nie tak ze światem, skoro nie wystarczy się starać i nie wystarczy być naprawdę dobrym, aby odnieść sukces..?

Jest to oczywiście wniosek fałszywy – ale trudno się przed nim obronić komuś, kto przez lat naście, albo i dziesiąt – kroczył od jednego (pozornego) sukcesu do drugiego, kolekcjonując celujące oceny i zaszczytne świadectwa.

To się nawet sfery męsko – damskiej tyczy: boż sposób myślenia miłego faceta, który sądzi, że ofiarami, zasługami i przysługami zdobędzie sobie kobietę – to przecież modelowy sposób myślenia dobrego ucznia, który w taki właśnie sposób – zdobywał dobre stopnie! A tu niespodzianka: żarło, żarło (przez tyle lat) – aż nagle przestało..?

Można być po takich rozczarowaniach uprzedzonym do szkoły. Jednak znakomita większość nieporadnych życiowo prymusów – nabiera raczej uprzedzenia do życia i do społeczeństwa. I niejeden Pol Pot czy inny Unabomber się z tej grupy rekrutuje..!

A nauczyciele? Czy można się dziwić, że ludzie których życie zawodowe (obfitujące zresztą w przywileje) upływa na nadzorowaniu i prowadzeniu tego nieustającego ćwiczenia w utopiźmie – to najbardziej skomunizowana grupa zawodowa w Polsce..?

Trudno, żeby było inaczej. Jest to wręcz – normalne, oczekiwane, oczywiste: każda szkoła, jakie by nie były jej wstępne założenia, z biegiem czasu zamienia się w wylęgarnię lewactwa. W przeciwieństwie do innych instytucji, gdzie (podobno – bo ja tam konkretnych dowodów na prawdziwość tego twierdzenia nie widzę…) przyjęcie z góry twardego założenia o prawicowym jej charakterze, ma przed taką ewolucją bronić…

No dobrze, ale co z tego? Co daje uczenie przez przykład i naśladownictwo w świecie, który się (podobno – znowu – bo, tak prawdę powiedziawszy, jakoś nie przypominam sobie, żeby przez ostatnie 20 lat pojawił się w moim życiu wynalazek, który by je wywrócił do góry nogami..?) tak szybko i tak radykalnie zmienia? Czego może syna – informatyka nauczyć ojciec – informatyk? Używania BASIC-a..?

OK – jest problem. Ale czy szkoła radzi sobie z nim lepiej..? Przecież to skostniała, biurokratyczna struktura. Opóźnienie pomiędzy najnowszymi ustaleniami nauki – w historii, na której trochę się znam – a treścią podręczników szkolnych, liczyć należy w dziesięcioleciach. To co się dzieje w fizyce..?

Prawdę powiedziawszy, nie wiem jak sobie z tym w przyszłości poradzić. Wydaje mi się jednak, że szkoła jako służba państwowa, instytucja służąca indoktrynacji i tresurze – umiera. A to dlatego, że coraz mniejsza jest jej efektywność. Do czego bez wątpienia przyczyniły się nowe media: w tej chwili, jak sądzę, treść gier komputerowych jest o wiele istotniejsza dla wychowania młodzieży, od kanonu lektur szkolnych czy doboru tematów maturalnych wypracowań.

Co jest pod pewnym przynajmniej względem pocieszające: gry, żeby ktoś chciał w nie grać, muszą być… ciekawe? A ciekawe są takie gry, w których jest walka, jest rywalizacja – tak więc propaganda bezpłciowej tolerancji, wypranego z testosteronu świata liberalno – demokratycznej utopii: nie ma szans! Skądinąd – to chyba jednak nie wszystko..? 

Oryginalny wpis znajduje się tutaj.
-------------------------------------------------------------------------------------

(1) Pewnego rodzaju „grupy rówieśnicze“ spotyka się i w stadach zwierząt (np. wśród młodzieży końskiej męskiej) i w – pierwotnych dość nawet – społecznościach ludzkich: chociażby grecka efebia była taką instytucją. Problem w tym, że w naturzy nigdy kryterium zaliczenia do tej grupy nie jest głównie formalne – i nigdy nie skupiają one młodzieży z jednego tylko rocznika… Raczej są to grupy młodzieży (niemal nieodmiennie – męskiej!) na podobnym etapie rozwoju, o podobnym pochodzeniu i zainteresowaniach.

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura