Jacek Kobus Jacek Kobus
264
BLOG

Baron Haussmann – czyli Rozum za kierownicą buldożera

Jacek Kobus Jacek Kobus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 O ile wedle Hegla Napoleon to „Rozum na koniu“ – to barona Haussmanna najłatwiej wyobrazić sobie jako „Rozum za kierownicą buldożera“. Niezależnie od faktu, że takiego sprzętu akurat jeszcze w jego czasach nie używano. Chodzi o symbol. Bo też nawet nie o przez niego dokonanej – pod wysoką protekcją bratanka poprzedniej inkarnacji mobilnego Rozumu – przebudowie Paryża chciałbym tu podywagować, tylko bardziej ogólnie: o całym procesie „modernizacji“ jako zjawisku, którego ta przebudowa jest doskonałą egzemplifikacją.

Baron Haussmann 

Zacznijmy od pojęć. Termin „modernizacja“ ma obecnie jednoznacznie pozytywne konotacje. Oznacza przecież zamianę czegoś co było stare (czyli w domyśle: gorsze) na coś nowszego (czyli: lepszego). Jest to rewolucja językowa. Na tak zapyziałej prowincji jak nasz ojczysty grajdoł, jeszcze dobrze w XIX wieku budynek, suknia czy broń „starożytnej roboty“ – uchodziła słusznie lub nie, za coś o wiele cenniejszego, trwalszego i użyteczniejszego od „nowomodnej nowinki“. Choć już i wtedy młodzież, zwłaszcza jak o modę chodzi – zaczynała myśleć „po nowemu“, czyli tak jak my teraz. Co znakomicie Mickiewicz w „Panu Tadeuszu“ uchwycił. Długo jednak, chyba do końca tego stulecia, człowiek „starożytnego rodu“, miał słuszne na ogół fory przed „nuworyszem“ – zakładano, że będzie człowiekiem nie tylko delikatniejszej kultury, ale i bardziej honorowym, uczciwszym i z większym poczuciem obowiązku (bo „starożytność rodu zobowiązuje“). Prowadzi to do wniosku, że ongiś to nie „nowość“ była cechą wartościowaną pozytywnie, tylko wprost przeciwnie: „starożytność“. Jeśli brzmi to dla Państwa jak kompletny bełkot i nie możecie tego przyjąć do wiadomości, podstawcie sobie, proszę, zamiast słowa „starożytność“ – słowo: „trwałość“. 

W istocie, cóż może być cenniejszego w społeczeństwie w którym wszelkie zmiany zachodzą tak powoli, że nie sposób ich zauważyć za życia jednego pokolenia – niż trwałość właśnie..? Nowe rzeczy wcale nie są lepsze od tych zrobionych dawniej. Jeśli zaś coś, co jest dziełem naszych przodków dotrwało do naszych czasów i nadal spełnia swoje zadanie – to tym samym, dowiodło już swojej wartości i można na takim przedmiocie (lub człowieku, jeśli o ród chodzi…), polegać w dalszym ciągu. 

Zauważmy marginesowo, że i jedno i drugie wartościowanie – jest tylko i wyłącznie właściwością ludzkiego umysłu, a nie cechą obiektywnej rzeczywistości. To, że nasi pradziadowie wyżej ceniąc to co stare, od tego co nowe, byli w błędzie – wiemy przecież doskonale i nikt nas nie przekona że jest inaczej. Praktyka jednak uczy, że bywają od tej reguły wyjątki. Na przykład znany chyba wszystkim miłośnikom Patroli z Warszawy Mistrz Dębski z Górczewskiej zawsze mi powtarza: „panie Jacku, szanuj pan swojego Patrola – możesz mieć pan co najwyżej ładniejszego, bo lepszego już nie będzie!“ Z czego jasno wynika, że zdaniem Mistrza wóz rocznik 1991 jest lepszy od tych, które właśnie wyjechały z fabryki. Całkowicie się z tym zgadzam. Żadne plastikowe pieścidełko nie wytrzymałoby tu w Boskiej Woli tego, co z konieczności, nie z wyboru, musiałem mojej biednej Wendi zadać. Chyba zresztą właśnie się zbuntowała, co będę musiał swoją drogą z Mistrzem wyjaśnić, bo stało się to kilka dni po wizycie w jego warsztacie… 

Triumfalny marsz nowoczesności przez XVIII i XIX stulecie też nie był taki prosty i łatwy, jak to się nam z perspektywy czasu wydaje. Wszak nie ulega wątpliwości że maszyna parowa jest o wiele szybsza i silniejsza od konia, dobrze odżywiony i utrzymany koń rasy „kulturalnej“ wydajniejszy od zabiedzonego „konika“ o nieokreślonym pochodzeniu, że mechaniczne krosna dają więcej przędzy niż ręczne, a stosując płodozmian możemy otrzymać znacznie większe plony niż przy trójpolówce. 

Jakoś jednak nie zawsze było to takie oczywiste dla naszych pradziadów. Co więcej: nie zawsze możemy ich za to z góry i bez zastanowienia potępiać. Bo owszem – jak chodzi o ten ośli upór w nieuznawaniu oczywistej wyższości koni pełnej krwi angielskiej nad wszystkimi innymi końmi wierzchowymi wyhodowanymi do tej pory: to było po prostu głupie. Setki koni i co najmniej dziesiątki różnych biednych dzieciaków wsadzonych w pośpiechu na koński grzbiet straciło życie w ciągu 150 lat ciągle powtarzanych – na coraz to bardziej morderczych dystansach – prób udowodnienia, że koń miejscowy (wszystko jedno jaki: tatarski, doński, polski, arabski…) lepszy jest od tej nienawistnej, importowanej „nowinki“. Koniec końców nikt tego nie udowodnił – ale miłośnicy arabów, przynajmniej w Polsce – dalej żyją w błogim przeświadczeniu że na dystansie dłuższym niż 2800 metrów ich żywa laleczka z lakierowanymi kopytkami i makijażem na pysku na pewno zostawiłaby w tyle angielskie „brzydale“ (nic to, że te ostatnie mają dwa razy większe serce i o połowę pojemniejsze płuca…). Tylko nie uważają już za konieczne upewniania się co do tego czynem. Co z kolei prowadzi do wniosku, że o ile głupota jest stałą cechą ludzkiego gatunku w niektórych jego wydaniach – to jednak jakiś regres zamiast postępu musiał tu był nastąpić: 100 lat temu najwyraźniej ludzie mieli twardsze d…y! 

Tak więc opór naszych przodków przed postępem co najmniej w pewnych wypadkach był nieuzasadniony. Nie jest to jednak takie oczywiste we wszystkich tego postępu aspektach. Owszem – nowe techniki uprawy roli i nowe technologie używane zamiast dotychczasowej żmudnej pracy rzemieślników, obiecywały wyższe i bardziej zróżnicowane plony (przed rewolucją rolniczą u nas w XIX wieku zaimplementowaną, mieliśmy praktycznie monokulturę zbożową, ze wszystkimi tego konsekwencjami – także żywieniowymi!) oraz tańsze i być może nawet – czasami także: lepsze produkty codziennego użytku. Nie mówiąc już o tanim i szybkim, masowym transporcie czy komunikacji… Kłopot polega na tym, że to co postrzegamy jako historię owego postępu – jest zaledwie owej historii wyborem. Nader wąskim. Pamiętamy bowiem głównie o udanych wynalazkach, zakończonych sukcesem przedsięwzięciach i przedsiębiorcach którzy przynajmniej przez jakiś czas zdołali utrzymać się na rynku. Ile jednak było wynalazków chybionych, do niczego zupełnie niezdatnych, przedsięwzięć które tylko ruinę sprowadziły na swoich uczestników i przedsiębiorców którzy polegli nim zdołali naprawdę zaistnieć..? 

100 razy więcej..? 1000 razy..? I tak trzeba na to patrzeć. Wybór jaki mieli nasi przodkowie był taki: działać dalej „po staremu“ – wedle sprawdzonych przez pokolenia, utartych metod – czy zaryzykować i przestawić się na „nowe“? Przy tym to „nowe“ – niemal nieodmiennie wiązało się z koniecznością ponoszenia znacznie większych kosztów (i te koszty akurat były całkiem pewne w przeciwieństwie do zaledwie spodziewanego zysku..!) niż „stare“. Folwark pańszczyźniany obywał się praktycznie bez zwierząt gospodarskich (koni tyle co pod tyłek dla dziedzica i do karety dla małżonki, dwie krówki na mleczko – tyle Marysieńka dla Sobieskiego w Wilanowie trzymała – może jakieś pieski do polowania..?) i bez zabudowań (dwór, spichlerz na zboże – i, jak wiemy znowuż z „Pana Tadeusza“: sernica..!), a także bez najemnych pracowników (czeladź służyła za utrzymanie, resztę obrabiali pańszczyźniani, którzy też u siebie trzymali potrzebne do tego woły – o wiele rzadziej: robocze konie – i narzędzia). Można było cały rok przeżyć nie używając gotówki. Której też nie bywało po dworach w nadmiarze. Plony często zbywano „na pniu“, biorąc kredyt od Żyda – żeby opędzić takie gotówkowe wydatki, których uniknąć się nie dało: podatki dla zaborcy, raty poprzednich kredytów (a tak, tak – szlachta nasza zadłużona była zwykle po uszy…), posag dla córuni, studia dla synka, od święta jakaś suknia dla małżonki czy wypad do miasta w czasie karnawału, albo składka na kolejne przegrane powstanie... W znakomitej większości: o wiele skromniej to wyglądało niż to się nam z perspektywy czasu może wydawać. 

I skąd tu teraz wziąć środki na zakup zwierząt, wybudowanie dla nich obór, stajni, chlewni, stodół – na zakup nasion, maszyn – i na sprowadzenie majstra, który będzie je umiał obsługiwać i naprawić w razie potrzeby, bo raczej wątpliwe, by się na takie wyżyny sztuki technicznej wznieśli tak od razu sami z siebie dotychczasowi pańszczyźniani..? Pionierzy takich przedsięwzięć z reguły bankrutowali najdalej po kilku latach. A jak im się jeszcze cukrownia, gorzelnia nowoczesna (zamiast staropolskich „kotłów“, przez miejscowego Żyda obsługiwanych…), czy nie daj Panie Boże – zakład jaki przemysłowy zamarzył: to bankructwo było z hukiem, z długami na pół województwa co najmniej! Można się zrazić? Można. I wcale nie jest to takie znowuż niezrozumiałe… 

Owszem, z czasem, w miarę gromadzenia doświadczeń, stawało się to coraz łatwiejsze. Jak pierwszy pionier zbankrutował, mogli sprowadzeni przez niego majstrzy nie mieć za co do Anglii czy do Niemiec wrócić – i wtedy gotowi byli wynająć się sąsiadom za mniej dla nich ruinujące stawki. Raz sprowadzone maszyny zwykle rdzewiały potem bezużytecznie, ale czasem – trafił się ktoś, kto je za bezcen kupił. I tym sposobem, kroczek po kroczku, kolebiąc się na boki i coraz to wykładając na glebę jak długi – wkraczał do nas ów postęp techniczny. Poobijany, posiniaczony, krwawiący nawet – szedł jednak z wolna, lecz niepowstrzymanie. 

Ten może pokraczny, lecz sielankowy w sumie obraz nie jest jednak jeszcze kompletny. Był bowiem ktoś, komu na postępie zależało o wiele bardziej niż najbardziej nawet wobec mody uległym dziedzicom i dziedziczkom. Ktoś, kto nie ponosił ryzyka wprowadzenia innowacji – był za to pewien, że zdoła na nich skorzystać. Oczywiście mam na myśli gosudarstwo. Z punktu widzenia państwa,  tak samo jak z naszego punktu widzenia, oddalonego od owych sińców i zadrapań bezpieczną perspektywą stuleci – sprawa była całkowicie jednoznaczna! Postęp pozwalał pozyskać więcej rekruta i danin, uzbroić tego rekruta w lepszą broń, lepiej go wytresować i szybciej od konkurenta dostawić na przewidywane miejsce rzeźni. Żyć, nie umierać! Aby tylko postęp toczył się jak najszybciej! 

Owszem – czasem trafił się głupi generał albo i minister, który przewagi tego czy innego narzędzia zadawania śmierci albo tego lub owego rozwiązania organizacyjnego w zakresie tresury rekruta odpowiednio szybko nie dostrzegł. Takich eliminowała szybko bezwzględna między państwami konkurencja. Tym bardziej dopingowało to pozostałych, żeby postęp forsować za wszelką cenę. Dokładnie tak, jak na polecenie Napoleona III Haussmann zdemolował 60% zabudowy Paryża, by w to miejsce nowe, szerokie arterie swoich bulwarów przeprowadzić. 

Ów postęp indywidualny, prywatny – był kapryśny, bo jego konkretny kierunek i kształt zależał od indywidualnych upodobań i skłonności fundatora, a czasem od przypadku. Postęp kreowany przez państwo wszędzie był do siebie podobny. Wszędzie też przebiegał wedle podobnego schematu. 

Schemat ten można przedstawić na osi jako prostą linię przebiegającą od punktu do punktu: centralizacja – edukacja – indoktrynacja. Centralizacja – to skupienie całej władzy w ręku państwa. Czy jest to państwo tyrańskie i absolutystyczne, czy nie do końca – nie ma większego znaczenia. Grunt, że w pewnym momencie wszędzie na świecie przestaje ono uznawać istnienie jakiegokolwiek innego, niezależnego od siebie autorytetu: Kościoła, korporacji, lokalnych sąsiedztw, prowincji itd. Jest to pierwszy krok i warunek wstępny udanej „modernizacji“ – od niego zaczyna się przebudowa całego ludzkiego życia. 

Drugim etapem jest edukacja. Rozumiana bardzo swoiście. Większość państw naszego kontynentu i wszystkie (za wyjątkiem Stanów Zjednoczonych) poza nim importowały nowoczesność z zagranicy. Oznaczało to konieczność celowego, kierowanego edukowania własnych poddanych w sztukach i naukach podpatrzonych u bardziej rozwiniętych sąsiadów. Ikoną tej metody jest oczywiście Piotr I i jego „edukacyjna“ właśnie – podróż po Europie. Z tej samej rodziny jednak jest też i nasza Szkoła Rycerska i założona przez Aleksandra I Szkoła Agronomiczna na Marymoncie – i nawet takie, czysto praktyczne dzieła, jak zakładanie przez państwo „wzorcowych“ zakładów przemysłowych czy sprowadzanie np. krów kołmogorskich i angielskich koni do Królestwa Polskiego dla poprawy miejscowego pogłowia.

Krowy kołmogorskie, wyhodowane w okolicach Archangielska nad Morzem Białym w XVIII wieku - sprowadzone w 1816 roku pod Warszawę dla poprawy miejscowego pogłowia  

Trzecim i ostatnim etapem jest indoktrynacja. Zwykle realizowana poprzez przymus szkolny, powszechną służbę wojskową czy telewizję – ostatnio w tej właśnie branży notuje się najszybszy postęp… 

Indoktrynacja wyrażana jest także przez zaplanowaną przez państwo i państwu służącą organizację ludzkiej przestrzeni. Taki był właśnie sens dzieła Haussmanna. Oprócz, oczywiście, czysto praktycznych i ubocznych w sumie efektów, jak usprawnienie transportu wojsk z prowincji do centrum Paryża, nad czym Bóg wie po co, rozwodzi się z upodobaniem angielska Wikipedia. Głównym, najbardziej fundamentalnym powodem podjęcia tego ogromnego dzieła było takie zorganizowanie przestrzeni miejskiej, by podkreślało ono chwałę i potęgę władzy, by dawało władzy dostęp do każdego obywatela i zarazem każdego obywatela w naturalny, odruchowy sposób kierowało na każdym kroku – w stronę władzy, która jako jedyna może mu zapewnić opiekę i rozwiązać jego problemy. Nie ma tu miejsca na autonomię – czy to miasta, czy to jednostek. Nie ma podziału na „zamek“ i „miasto“ (czy „kreml“ i „gród“). Władza już się nie zamyka za zamczystymi murami i nie zostawia swoich poddanych samym sobie. Władza wychodzi do nich na place i ulice i domaga się od nich nieustannej uwagi. Dla niej powinni w każdej chwili rzucić swoje codzienne zajęcia i biec na pierwsze jej wezwanie w kierunku, który im wskaże. 

Władza jest z definicji postępowa, czyli rozumna, a rozumność, racjonalność –z definicji służy władzy i wspiera idącą władzy na rękę modernizację, czyli postęp. Parafrazując Hegla, przyjąć można, że poza państwem – rozum nie istnieje. Podważenie tego spiżowego prawa to herezja zagrażająca całej, od 250 lat tak misternie budowanej strukturze. Stąd też, w obronie swego uroszczenia do absolutu, władza nie tylko na konia, ale i za kierownicę buldożera – bez najmniejszego wahania: wsiądzie!

 

Tekst powyższy, dość już wiekowy, choć ani nie jest najpoczytniejszym z zamieszczonych na moim blogu, ani najwięcej komentowanym, cieszył się ongiś niejaką popularnością. Zamieścił go "NCz!". Był także, bodaj jako jedyny ze wszystkiego, co kiedykolwiek napisałem - "wykopany" na "Wykopie". Oryginalną publikację można znaleźć tutaj.

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura