Człowiek tym się m.in. różni od świni, że tak, jak świnia żołędzie, tak człowiek łyka sprzeczności. Na przykład, na całym świecie, nie tylko w Polsce, żyją miliony ludzi, którzy uważają się za nacjonalistów i katolików, a nawet „narodowych katolików“ – i nawet do głowy im nie przyjdzie, że sama nazwa, to już oksymoron..!
Przecież „katolicki“, to tyle co „powszechny“. W XIX wieku, gdy trafiali się jeszcze w Polsce katoliccy biskupi i księża, ugrupowanie tzw. „ultramontanów“, bardzo nieliczne i stąd znane tylko specjalistom, taki miało program polityczny, żeby stale i w każdych okolicznościach dobro Kościoła powszechnego tak, jak je Stolica Apostolska wówczas definiowała, przedkładać ponad narodowe i państwowe partykularyzmy.
Stąd potępiali „ultramontanie“ wszystkie, co do jednego, samobójcze ruchawki wzniecane przez „stronnictwo ruchu“ (dominujące już wówczas na polskiej „scenie politycznej“ – zwłaszcza: tej podziemnej!) – boż w oczywisty sposób łatwe
do przewidzenia klęski tych ruchawek, tzw. „stan posiadania“ Kościoła, zwłaszcza w Rosji – umniejszały. Głównym zaś zagadnieniem politycznym dla „ultramontanów“ było przez cały prawie wiek XIX istnienie Państwa Kościelnego (i właśnie DLATEGO Grzegorz XVI i jego bezpośredni następcy, robili co w ich mocy, aby doprowadzić do koncyliacji ze schizmatycką Rosją – zawszeć był to jakiś sojusznik przeciw Demonowi Rewolucji i włoskiemu „Risorgimento“…) – co, prawdę powiedziawszy, szerszą publiczność w Polsce obchodziło bardzo mało, jeśli w ogóle – i stąd, również, klęska tego ruchu i jego dzisiejsze całkowite zapomnienie.
Mazzini - główny wróg Papiestwa, Kościoła i ruchów ultramontańskich całego świata w połowie XIX wieku
Być może niektórzy z potomków naszej arystokracji, zwłaszcza spoza Galicji (bo tam tytuły dawano „z automatu“, nawet kolaborować nie trzeba było, stąd tylu mamy „galicyjskich hrabiów“…), mogą co najwyżej zachodzić w głowę, czemuż to w rachunkach pozostałych po Szanownym Przodku, o którym skądinąd wiadomo dobrze, że był szaławiłą i kobieciarzem, pół życia tracącym rodowy majątek w Monte Carlo, nagle jakieś subskrypcje „pożyczki papieskiej na obronę Rzymu“, albo datki na rzecz „stowarzyszenia młodzieży czeladniczej“ – no, ale taka była po prostu cena hrabiowskiego tytułu…
Klęska „ultramontanów“ doprowadziła do sytuacji, w której rewolucyjne „stronnictwo ruchu“, wyznające heglowską „ideologię czynu“ zawłaszczyło sobie na wyłączność tzw. „tradycję narodową“ w Polsce – i już od 100 lat z okładem, prowadzi Kościół w Polsce jak barana albo wołu na rzeź, z zawiązanymi oczami i pętami na wszystkich członkach – wszędzie gdzie tylko chce, ale generalnie: w stronę coraz to bardziej postępowego postępu. Innymi słowy: przebrał się Dyabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni – jak mawiano już bardzo, bardzo dawno temu.
Osobiście uważam WSZYSTKICH, bez najmniejszego wyjątku „mesjanistów“, NIEZALEŻNIE od tego, jakie proroctwa i objawienia by ich nie wspierały – za w najlepszym razie wariatów. Raczej szkodliwych – i to mocno.
W związku z czym – nie mam zamiaru z takowymi dyskutować. Tylko wariat dyskutuje z wariatami – to chyba jasne..?

Tego pana chyba wszyscy znają..?
Nie, żebym do zdrowia psychicznego sam pretendował – ale ja przynajmniej mam bzika indywidualnego, a nawet indywidualistycznego i jeśli nawet szkodzę, to co najwyżej – samemu sobie…
Owo heglowską „ideologię czynu“ wyznające „stronnictwo ruchu“, cele mając nie tylko całkowicie świeckie, ale i – anty-kościelne, boż o „wyzwolenie ludu“ tam szło (że u nas raczej – wyjąwszy powstanie kościuszkowskie i pewne incydenty ze styczniowego – nie dochodziło przy tej okazji do wieszania księży i gwałcenia zakonnic, jak we Francji, Włoszech, czy w Meksyku, to głównie dlatego – że przecież, wszystkie przez „stronnictwo ruchu“ wzniecane ruchawki, co do jednej – zakończyły się klęską, nie miało więc ono nigdy okazji, prawdziwego oblicza swego programu ujawnić…) – zaglądało do kościelnej kruchty z dwóch przyczyn. Najpierw dlatego, że można tam było znaleźć ludzi – i zamieszać im w głowach. Jak widać – na drugie już stulecie: skutecznie!
Potem po to, żeby się przed kozackim pościgiem po (łatwej do przewidzenia) klęsce schować.

Józef Hoene - Wroński, autor pojęcia "mesjanizmu narodowego"
Kiedy Liga Polska, a potem Roman Dmowski poczęli budować w Polsce pierwszy nowoczesny ruch polityczny, z którego się potem narodowa demokracja narodziła – zanosiło się na możliwość zachowania pewnego modus vivendi, dającego i polityce narodowej i Kościołowi jakiś rodzaj wzajemnej niezależności.
Jest oczywiście KAŻDY nacjonalizm produktem roku 1789 i stąd – o trwałym i harmonijnym połączeniu z katolicyzmem mowy być nie może. Kiedy jednak zawiązywano Ligę Polską, Państwa Kościelnego (chwilowo…) nie było zgoła wcale, o „ultramontanach“ zdążono już zapomnieć, zaś na horyzoncie pojawił się wspólny wróg w postaci socjalizmu, który jest jednocześnie anty-kościelny i anty-narodowy.
Niestety – długo to nie trwało. Jeśli spojrzeć na współczesną scenę polityczną, to wygląda ona jak jakiś gabinet osobliwości, złożony z samych potwornych mutantów.
Mamy zatem ideowych spadkobierców owego bezbożnego, rewolucyjnego, anty-kościelnego „stronnictwa ruchu“, którzy naturalnie bez mrugnięcia okiem podpisują różne „traktaty europejskie“ a zoologiczna anty-rosyjskość wprawia ich w amok gdy tylko usłyszą śpiewną mowę naszych Większych Braci – a którzy zarazem pretendują do bycia „prawicą“, w dodatku czasem nawet „narodową“, a co najmniej „euro-realistyczną“ – z całą pewnością zaś: „katolicką“. To jest, oczywiście PiS. Partia, która prawdopodobnie za dwa lata powróci do władzy. Jak się ostatnio dowiedziałem: sadownicy sprzedający jabłka do Rosji – już z tego powodu panikują!
Mamy wspomnianych na wstępie „narodowych katolików“, którzy zresztą ideowego szpagatu jaki robią samą swoją nazwą nie dostrzegą, choćby im logikę formalną młotkiem do wygolonych łbów wbijać, bo są na to zwyczajnie, na ogół, za głupi. Boję się co będzie, jeśli Jewrosojuz upadnie. Bo wówczas, siłą rzeczy, właśnie „narodowcy“ powinni przejąć w Polsce władzę. To się może źle skończyć…
Mamy różne egzotyczne grupki neo-pogan: to byli ci spośród narodowców, którym starczyło inteligencji, żeby dostrzec wewnętrzną sprzeczność pomiędzy afirmacją plemiennej wspólnoty języka, krwi i godła – a przynależnością do Kościoła powszechnego. Na szczęście – poza kruchtą wciąż krucho w Polsce o ludzi do mieszania im w głowach, więc ci – chyba wielkiej kariery nie zrobią.
Za „narodową prawicę“ robią zatem, w ogólności albo łże-narodowcy i łże-katolicy, albo głupki, albo fantaści.
Prawdziwym wyznaniem wiary „stronnictwa ruchu“ jest kult państwa. Stąd tak często określają się stronnicy PiS jako „państwowcy“ – stąd gniewa ich, gdy krytykować nadmierne wścibstwo niemiłościwie nam panującego gosudarstwa, kwestionować jego uroszczenie do wszechmocy i wszechregulacji.
Statolatria tego rodzaju ma pewne podstawy filozoficzne. W czasach Platona i Arystotelesa „państwo“ (a właściwie – „polis“) było tożsame ze „społeczeństwem“. Zdrowy, wolny i cieszący się pełnią praw mężczyzna, który odmawiał udziału w sprawach państwa, odmawiał politykowania – był „idiotą“ (taki jest źródłosłów tego popularnego wyzwiska…), czyli człowiekiem izolującym się od społeczeństwa, a więc – co najmniej dziwnym.
Jednak już w następnym po Arystotelesie pokoleniu, idiotą (już bez żadnych cudzysłowów…) okazywał się nie ten, kto od udziału w życiu politycznym stronił, tylko przeciwnie – ten, kto próbował politykować. Hellenistyczni królowie, którzy zawłaszczyli władzę nad greckimi poleis – robili z takimi szybki koniec…
„Państwowcy“ współcześni uważają, a przynajmniej – udają, że uważają – iż można do owych klasycznych, przed-hellenistycznych czasów powrócić. Że tzw. „liberalna demokracja“ to nie jest teatr, gra pozorów, tylko najprawdziwsza prawda. Że tzw. „wolne wybory“ faktycznie „coś zmieniają“. Że „moralnym obowiązkiem obywatela jest troska o państwo“.
No cóż… Możemy się na ten temat spierać. Mnie tam jednak mocno wydaje się – że jeśli taka postawa jest szczera, to świadczy o naiwności. Ale równie dobrze, może to być też przejaw niskiej żądzy nachłeptania się z państwowego koryta…
Tak to się wcześniej, czy później skończy...
Nie da się ukryć, że państwo współczesne przechodzi kryzys. Widać to na każdym kroku. Chociażby po tym, że właściwie każdy – proponuje coś, co uważa na doraźne machiny państwowej kłopoty remedium.
I tak – zwolennicy „imperium europejskiego“ spod znaku Palikota i sporej części, jak nie większości PO – proponują zastąpienie państwa polskiego państwem europejskim. W nadziei, że co rozłazi się w szwach w Warszawie, da się zacerować w Brukseli. To też jest raczej naiwna wiara – ale skutki takiego eksperymentu, mogą być apokaliptyczne…
Libertarianie których – z całym szacunkiem – wciąż uważam za utopistów i fantastów, proponują rezygnację z państwa i jego monopolu na przymus. Wielokrotnie pytałem, kto ich zdaniem ma pilnować, aby taki „monopol na przymus“ – jeśli już uda się państwo istniejące faktycznie zburzyć, co przecież nie jest nie do pomyślenia – nie odnawiał się spontanicznie jak to zawsze w dotychczasowych dziejach bywało.
Odpowiedzi, którą mógłbym uznać za poważną, nigdy nie dostałem. Twierdzenie bowiem, że starczy w tym celu przekonywać i edukować ludzi, aby zostali libertarianami – to tej samej wody naiwność i fantazja, jak wszystkie inne utopie.
No i wreszcie nasi „państwowcy“ sytuują się z grubsza pośrodku między tymi ekstremami – to jest, nawołują do „wzmocnienia“ i „oczyszczenia“ tego co jest, ani nie przyznając się (jawnie…), że dopuszczają roztopienie się tej struktury w wielkim imperium, ani też – nie zgadzając się na lifting nadmiernie roztyłego państwowego cielska…
Jak już wiele razy pisałem, żadnego pozytywnego wyjścia z tego klinczu nie widzę. Bardzo wiele zależy od odpowiedzi na pytanie, czy rzeczony parę akapitów wyżej kryzys struktur państwowych ma charakter obiektywny (jak twierdzą np. zwolennicy europejskiego imperium – ich zdaniem bowiem, państwa narodowe przestały pełnić swoją rolę wobec zagęszczenia siatki transnarodowych więzi międzyludzkich, zwłaszcza informacyjnych i ekonomicznych) – czy też jest, w jakimś przynajmniej stopniu, przypadkowy.
Przypadkowym i niekoniecznym bowiem byłby, gdyby wynikł – jak podejrzewam – z nadmiernego wścibstwa i przesadnego rozrostu aparatu państwowego, czyniącego zeń „gosudarstwo“. Czyli połączenie „państwa“ i „gospodarstwa“, gdzie władza decyduje o każdym praktycznie aspekcie życia swoich poddanych – łącznie z tym, czy mogą zbierać siano z własnej łąki, czy nie.
Tak, czy inaczej, kto OBECNIE deklaruje się jako „państwowiec“, kto domaga się NOWYCH JESZCZE kompetencji i władztw dla gosudarstwa – niech na moją sympatię nie liczy. Doprawdy: nie starczy być głupkiem, żeby niestosowności, obelżywości wręcz takich żądań nie dostrzegać. Trzeba być albo głupkiem piramidalnym – albo wyjątkowo podłym i chciwym karierowiczem…
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka