Cycki to ważna rzecz dla mężczyzny. Powiedziałbym, że dla mężczyzn – cycki są o wiele ważniejsze niż dla kobiet. Czyja to w końcu jest zabawka..? A jednak – nic nie jestem w stanie napisać o najważniejszej sprawie, jaka przetoczyła się przez media w ciągu minionego tygodnia – czyli o cyckach Angeliny… Starzeję się? Straciłem kontakt ze światem? Być może – ale nie tylko…
Że w ogóle poruszam ten temat, to tylko i wyłącznie dlatego, że moja bezradność wobec zagadnienia sama w sobie jest objawem dużo szerszego problemu. I o tym właśnie problemie, chciałbym dziś z Państwem podywagować – korzystając z okazji, że jako żywo, nic dramatycznego i pilnego się u nas nie dzieje, a po drugiej burzy, która przetoczyła się nad Boską Wolą minionej nocy (tym razem konie nawet nie próbowały szukać schronienia pod wiatą – znalazłem je, gdy deszcz nieco zelżał, naśrodku pastwiska: mokre jak ścierki, ale chyba – szczęśliwe… nic im też nie jest jak do tej pory…), do ogródka na razie bez kajaka się nie wejdzie… No cóż: ten nasz piasek za parę godzin wszystko wchłonie, tylko z hydroforni będę musiał wodę wylać – pochylcie się jednak, jeśli łaska, nad losem zaprzyjaźnionej fundacji, której pastwiska, drogę i zapasy – burza potraktowała o wiele gorzej niż nas!
Użyłem w tytule dwóch słów na „a“.
Hasło „anomia“ w polskiej Wikipedii wytłumaczone jest w sposób szczególnie mętny tak, jakby wręcz komuś zależało na jego zaciemnieniu. Tak naprawdę, definicja tego terminu jest prosta. Jest to taki stan, w którym obowiązujące prawa są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i/lub ważnymi wartościami wyznawanymi przez znaczną, dominującą część społeczeństwa.
Anomia jest w Polsce stanem normalnym. Dawnymi czasy obejmowała stosunkowo wąskie wycinki „rzeczywistości prawnej“. Nasz szacowny kolega z forum historycy.org podawał jako pierwszy bodaj przykład wystąpienia tego zjawiska tzw. „pogłówne żydowskie“. Prawo staropolskie nakładało na wszystkich starozakonnych mężczyzn, którzy ukończyli jeden rok życia tak wysoki podatek, że nikt nigdy nawet nie próbował go od nich pobierać. W praktyce żydowski „sejm czterech krain“ dogadywał się z podskarbim, coś mu tam płacąc do prywatnej kieszeni i do skarbu Rzeczypospolitej wpływał podatek ryczałtowy, raczej luźno, jeśli w ogóle, związany z liczebnością populacji żydowskiej. O czym wszyscy wiedzieli, ale jakoś, na zasadzie swoistego „dwójmyślenia“ – niemal aż do samego końca, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby coś z tym zrobić…
Potem anomię powodowały niektóre prawa narzucane przez zaborców. Podkreślam: niektóre! Sabotowany był zakaz posługiwania się językiem polskim tam, gdzie to było możliwe – ale też, nigdy nikomu nie przyszło do głowy kwestionować np. kompetencje zaborczy sądów w sprawach, dajmy na to, majątkowych.
Anomia rozszerzyła się gwałtownie podczas I wojny światowej, gdy sabotowanie zarządzeń ekonomicznych niemieckiego okupanta w Kongresówce stało się koniecznością życiową, bez której przetrwanie zwłaszcza ludności miejskiej – byłoby bardzo trudne.
Z różnych przyczyn okres II Rzeczypospolitej tylko na krótko i tylko w bardzo ograniczonym zakresie zmniejszył zjawisko anomii. Niemal nikt zdrowy na umyśle nie potępiłby przemytników omijających absurdalnie wysokie cła, bezrobotnych górników kopiących na cudzej ziemi biedaszyby (w czasie, gdy na skutek popieranej przez rząd zmowy kartelowej ceny węgla – który wówczas był paliwem o wiele istotniejszym dla szerokich rzesz ludności niż obecnie – na rynku wewnętrznym nieustannie szły w górę…), czy samogonników zaopatrujących uboższą część ludności w alkohol za plecami państwowego monopolu spirytusowego. Już nie wspominając o owych dzielonych na czworo zapałkach, co uderzało w interesy dzierżawionego przez Francuzów Monopolu Zapałczanego (swoją drogą, jakież to musiały być zapałki! Spróbujcie teraz podzielić nie na czworo nawet, a choć na pół – „przeciwpożarową“ zapałkę z „Pierdonki“…).
Kolejny przyrost anomii, która właśnie w tym momencie stała się normą powszechną – przyniosła II wojna światowa, a potem okres PRL. Tylko kompletny wariat w ogóle próbowałby przestrzegać praw stanowionych przez Niemców w czasie okupacji (sami Niemcy już tego nie robili – mój dziadek,nim go zmobilizowano, oprócz dokarmiania swojego brata – partyzanta w Borach Tucholskich, parał się szyciem butów z nielegalnie posiadanego, przedwojennego jeszcze zapasu skóry, który to zapas, zgodnie z prawem, winien był oddać Rzeszy na cele wojenne: dla Niemców przecież te buty szył, a dla kogóżby innego..?).
Tylko kompletny wariat lub oderwany od rzeczywistości członek nomenklatury mógł brać na poważnie oficjalną propagandą i przestrzegać stanowionego przez oficjalne organy prawa w okresie PRL – ponieważ zarówno ta propaganda, jak i te prawa – nic nie miały zgoła wspólnego z rzeczywistością. Wszystkie komedie Barei zasadzają się na owym rozdźwięku między oficjalną nowomową – a tym, co się naprawdę robi, żeby przeżyć.
Pod tym względem przejście do III RP niewiele zmieniło. Kto zdrów na ciele i umyśle przestrzega w Polsce Kodeksu Drogowego..? Jest to niemożliwe: taki „prawomyślny“ byłby tamującym ruch zawalidrogą…
Fakt, że czasami, bardzo ale to bardzo rzadko – można się w ten sposób „przejechać“. W moich stronach rodzinnych jest jeden taki zakręt na drodze – przebiegającej przez wieś Pączewo – gdzie JEDNAK lepiej jechać 40 km/godz tak, jak znak nakazuje. Kto zjeżdża z tej górki szybciej – ma naprawdę duże szanse zapoznać się bliżej z solidnym, kamiennym murem kościoła…
Prawdę powiedziawszy, to chyba jedyny wyjątek jaki sam znam. Może Państwo jeszcze jakieś podacie? Ogólnie jednak, każdy przyzna, że przepisy ruchu drogowego oraz ich praktyczna aplikacja w postaci stawianych bez ładu i składu znaków drogowych – mają tylko jeden realny cel: wydusić z kierowców jak najwięcej kasy dla gosudarstwa. Z żadnym tam „bezpieczeństwem“ – nic to nie ma wspólnego!
I dlatego gniewa mnie, irytuje, obraża – gdy ktoś usiłuje istniejący stan anomii znieść w ten sposób, iż nie prawa dostosowuje do rzeczywistości – a ludziom próbuje poprzestawiać w głowach tak, żeby wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnym, dobrze uzasadnionym interesom – przestrzegali głupich i szalonych praw. Jak ów „krajowy duszpasterz kierowców“, który mnie tak wzburzył niedawno – o czym pisałem.
Dopełnieniem powszechnie panującej anomii stała się w ciągu ostatnich kilkunastu lat agnozja.
To termin medyczny – któremu proponuję nadać nowe znaczenie. Bo słowo krótkie, ładne i mądrze brzmi – czemu go nie wykorzystać..?
Przykładem „agnozji“ jest to, co się działo w ciągu minionego tygodnia w me®diach odnośnie cycków Angeliny.
Dlaczego nie jestem w stanie zająć stanowiska w tak ważnej dla każdego normalnego mężczyzny na świecie sprawie..?
Ponieważ do tej pory NIE WIEM, czy gen, który wykryto u amerykańskiej „Anielicy“ powoduje „prawdopodobieństwo zachorowania na raka piersi 80%“, czy też „prawdopodobieństwo zachorowania na raka piersi większe o 80%“.
Różnica między jednym a drugim spośród stwierdzeń ujętych w cudzosłowy akapit powyżej mimo, że tylko dwoma słówkami się różnią – jest dramatyczna!
W pierwszym przypadku – mamy do czynienia z może trochę pospieszną, może bezsensownie nagłaśnianą (kompletnie nie rozumiem przypisywania Angelinie takiej cechy jak „odwaga“ w związku z tą sprawą – raczej postąpiła bowiem asekuracyjnie, co jest odwagi niewątpliwym – w normalnym języku – przeciwieństwem – a już zadziwiającą zupełnie zbitką pojęciową jest pisanie o „odwadze upublicznienia“! Przecież jej zawód polega na tym, że się ją ogląda i o niej mówi..!) – ale jednak: zrozumiałą prewencją.
W drugim przypadku, jest to kompletny humbug, aberracja, idiotyzm – dopiszcie sobie co chcecie… A to dlatego (wyjaśniam idiotom – wielu ich tu nie trafia, ale zdarza się czasem, po co ma marnować czas na pisanie komentarza…), że jeśli w populacji kobiet ogółem, prawdopodobieństwo zachorowania na raka piersi wynosi – dajmy na to – 1 promil – to nawet wzrost owego prawdopodobieństwa „o 80%“ – wciąż daje „prawdopodobieństwo bezwzględne“ rzędu 1,8 promila. Prawo jazdy za takie stężenie alkoholu we krwi już się traci, ale dajcie spokój: do dawki śmiertelnej naprawdę jeszcze daleko..!
NIE WIEM jak jest naprawdę. Wśród doniesień które, przyznaję, śledziłem głównie dla przyjemności przyjrzenia się zdjęciom użytym do ich ilustracji – dominował zdecydowanie ten pierwszy przekaz. Ale od czasu do czasu, pojawiała się też i druga wersja.
Czy częstość występowania którejś z możliwych wersji tego przekazu o czymś świadczy..? Bynajmniej. Dziennikarze to w zdecydowanej większości półanalfabeci, osobliwie dziennikarze Onetu, Wirtualnej Polski czy temu podobnych portali, które najwięcej się tą sprawą zajmowały. Większość z nich mimo tłumaczenia, które tak łopatologicznie podałem powyżej, jeśli nawet zadałaby sobie trud przeczytać ten tekst aż do tego momentu – dalej nie będzie miała pojęcia o co mi chodzi. Jak to idioci.
Tak więc z faktu, że dziennikarze częściej powtarzają krótszą i bardziej dramatyczną wersję jakiegoś przekazu – nic nie wynika odnośnie jej prawdziwości.
Zapewne, zadając sobie nieco trudu: wyszukując tej informacji na specjalistycznych portalach medycznych, najlepiej anglojęzycznych – doszedłbym w kilkanaście, czy kilkadziesiąt minut (bierzcie poprawkę na jakość mojego wsiowego łącza internetowego – co prawda, przyznaję: nigdy wcześniej nie działało tak dobrze jak teraz…) do jakiegoś przekonania, które mógłbym uznać za bliskie obiektywnej prawdy.
Tyle tylko, że mi się NIE CHCE. Cycki cyckami, a naszej Melesugun zaczęła się właśnie ruja, konie ganiają się po pastwisku – to jest o wiele ciekawsze, dlaczego miałbym tracić aż tyle czasu na sprawdzanie czegoś..?
Jeśli wziąć pod uwagę nie ten tylko jeden, wyizolowany przykład, ale kompletinformacji, jakie pochłaniamy każdego dnia (o tornadach w USA, o burzach z gradobiciem w Polsce, o sondażach przedwyborczych – i na te kilkadziesiąt innych tematów, które mniej lub bardziej przelotnie mogą nas zainteresować, gdy słuchamy jakichś „wiadomości“, czy przeglądamy internet) – to poddawanie KAŻDEJ z nich tak samo skrupulatnemu sprawdzeniu – jest już niewykonalne. Doby nie wystarczy. No chyba, że Wy sprawdzacie, a ja po prostu – nieprzeciętnie leniwy jestem..?
Definicja „agnozji“ w ujęciu społecznym, którą niniejszym proponuję brzmi zatem, iż jest to trwały stan niemożności zaufania przekazowi medialnemu, powodujący większy lub mniejszy dyskomfort w relacjach między jednostką a społeczeństwem.
„Agnozję“, w przeciwieństwie do „anomii“ nie każdy odczuwa: większość ludzi to przecież tacy sami idioci jak ci dziennikarze, którzy o cyckach Angeliny piszą – nie mają zatem wątpliwości, że to, co czytają to sama, najprawdziwsza prawda. To nie znaczy, że nie odczuwając dolegliwości, nie cierpią jej skutków. Ależ cierpią! Nie trzeba wiedzieć, że się ma raka, żeby na niego umrzeć.
W tym przypadku – umiera społeczeństwo jako pewnego rodzaju byt. Podstawową korzyścią z bytu społecznego jest możliwość specjalizacji. Żyjemy dziś o wiele lepiej i o wiele bogaciej właśnie dlatego, że jeden hoduje luksusowe konie, a inny wyrabia buty – i ten, kto hoduje luksusowe konie, nie musi już sam sobie butów szyć.
Jak możemy funkcjonować jako społeczeństwo, jeśli „specjaliści od przekazu i obróbki informacji“ to niegodni zaufania kretyni, manipulanci lub kłamcy..?
W przypadku rynku dóbr w ostateczności, gdy „rynek oficjalny“ nie dostarcza wszystkiego, czego ludzie potrzebują – tworzy się „czarny rynek“. Lub inna „szara strefa“.
W przypadku obiegu informacji nie jest to takie proste! Tutaj bowiem, najważniejszym elementem układanki jest zaufanie. Jeśli nie ufam informacji, którą otrzymuję – jest ona dla mnie bezużyteczna, a nawet szkodliwa, bo miast coś z tym zrobić (albo i nie…) – tracę tylko czas.
O wiele łatwiej jednak sprawdzić jakość i przydatność konkretnego dobra lub usługi – niż prawdziwość informacji dotyczącej wydarzeń dziejących się na drugim końcu świata.
Brak zaufania to podstawowy element łączący „agnozję“ z „anomią“. W obu też przypadkach, zachodzi zjawisko erozji więzi społecznej. Wprawdzie pozornie społeczeństwo walczące z absurdalnym prawem wydaje się czasami bardziej zintegrowane i spójniejsze, niż społeczeństwo któremu nikt głupich praw nie narzuca – ale ten pozór rozwiewa się jak dym, gdy zajrzeć do archiwów kontroli skarbowej, pełnych donosów, w pisaniu których Polacy współcześni są absolutnymi mistrzami!
Czy można wyjść ze stanu „anomii“ i „agnozji“..? Na razie – nie widzę na to szans. To się samo napędza i konserwuje. Skoro już od czterech czy pięciu pokoleń synonimem słowa „prawodawca“ są takie określenia jak „złodziej“, „aferzysta“, „sprzedawczyk“, zaś synonimem „dzienikarza“ jest „kłamca“, „manipulant“, „dyspozycyjny pracownik gadzinówki“ – to skąd wziąć jakikolwiek pozytywny kapitał zaufania niezbędny, aby ewentualna alternatywa – w ogóle mogła zacząć funkcjonować..?
Biorąc pod uwagę ogólnoświatowy zasięg „sprawy Angeliny“ – zaczynam podejrzewać dwie rzeczy:
1. Wszędzie jest podobnie jak u nas.
2. To całe „ryzyko zachorowania na raka“ to była tylko taka zasłona dymna, żeby jakąś grubszą manipulację osłonić.No bo sami porównajcie: jak przedmiot wiadomej operacji wyglądał w młodości:
a jak (rzekomo – jak twierdzą – bez żadnych chirurgicznych poprawek!) ostatnimi czasy:
Jest różnica..? Jest!
I tym sposobem agnozja rodzi teorie spiskowe…
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura