Jacek Kobus Jacek Kobus
262
BLOG

Państwo – maszyna

Jacek Kobus Jacek Kobus Polityka Obserwuj notkę 2

 Nic nie mam do Szkotów (tym mniej do szkockiej..!) – ale czy to się aby jednak nie zaczęło od Adama Smitha?

 Od tego słynnego aforyzmu o piekarzu..?   

Co się zaczęło? Ano – wiara w możliwość osiągania konstruktywnych i pozytywnych skutków (abstrahując od kwestii, jak ową „pozytywność“ mierzymy! Jest rzeczą całkiem jasną, że utylitaryzm to bzdura…) niezależnie od intencji i moralnej jakości wykonawców, od których uzyskanie owego pożądanego skutku zależy. Jeśli tylko – kierując się dowolnymi intencjami i reprezentując dowolnie niski poziom moralny – przestrzegają procedury. 

Innymi słowy: wiara w maszynę! 

Nie ma znaczenia, czy tryby i kółka maszyny zrobi się ze złota, z wysokogatunkowej stali, czy z najpodlejszego żeliwa – o ile tylko tryb pracy maszyny (czyli jej „procedura“) zaprojektowany jest prawidłowo - zakładany efekt i tak zostanie osiągnięty. 

To jest, oczywiście, w pewnych granicach prawda. To znaczy – jest to prawda tam, gdzie da się skutecznie działającą procedurę „check and balance“ zaprojektować. 

Historycznie istniały dwa skuteczne sposoby zmuszania piekarzy do tego, by dostarczali świeże, pachnące i pożywne pieczywo. 

Sposób średniowieczny opierał się na wstydzie. Członek szacownego cechu piekarzy okryłby się hańbą wobec swoich konfratrów (których w ogromnej większości znał, z którymi beczkę piwa wypił, z którymi ćwiczył regularnie obronę przydzielonego im fragmentu miejskich murów, obok których miał nadzieję spocząć po śmierci na cechowej kwaterze parafialnego cmentarza), gdyby wyprodukował i usiłował sprzedawać wypieki z zakalcem, czy bułki zrobione z powietrza i trocin. 

Sposób kapitalistyczny opierał się na strachu. Edynburski przedsiębiorca z branży piekarniczej w czasach Adama Smitha produkując i usiłując sprzedawać wypieki z zakalcem, czy bułki zrobione z powietrza i trocin – sam musiałby swoje produkty spożyć, a potem obwiesić żonę i siebie, pierwej sprzedając swoje córki do burdelu, a synów do brytyjskiej armii (zresztą, mógł też zrobić odwrotnie, co za różnica..?) – gdyż nikt jego produktów by nie kupił. Powstałą na rynku lukę w podaży wypieków i bułek niemal natychmiast wypełniliby jego konkurenci. Z braku takowych – któraś z bardziej przedsiębiorczych gospodyń zaczęłaby sprzedawać swoje wypieki domowe. 

Współcześnie nie stosuje się ŻADNEGO z tych sposobów. Co widzimy dowodnie po tym, że bułek innych niż zrobione z powietrza i trocin – w zasadzie, poza miejscami całkiem wyjątkowymi i znanymi tylko zażartym miłośnikom (my się ostatnio zaopatrujemy w czarny chleb na cały tydzień na sobotnim targu w Warce…) – nigdzie się nie kupi. 

Przedsiębiorcy z branży piekarniczej w… nosie mają opinie swoich konkurentów. A strach? No niby są te HACCP-y, SANEPID-y, PIP-y i inne… no już nie będę się wyrażał. Ostatnio faktycznie, za wiele tu wulgaryzmów… 

Tak naprawdę jednak, to owe HACCP-y, SANEPID-y, PIP-y i inne… takie – powodują, że z całą pewnością żadna z przedsiębiorczych gospodyń domowych nie zacznie sprzedawać swoich domowych wypieków. Przynajmniej – nie na taką skalę, żeby coś to zmieniło. 

Maszyna nie działa. Jest przy tym charakterystyczne, że choć objawy jej oczywistego zepsucia niemal każdy widzi gołym okiem – rzadko komu przychodzi do głowy obwiniać kogoś innego niż (do wyboru): „wolny rynek“ (tak, jakby rynek z HACCP-em, SANEPID-em, PIP-ą i czym tam jeszcze – mógł być w jakimkolwiek sensie tego słowa nazwany „wolnym“…), albo „spisek monopolistów“ (co skrajniejsi radykałowie od razu walą prosto z mostu: „żydowskich plutokratów“ – tak, jakby możliwy był jakikolwiek monopol na rynku piekarniczym bez HACCP-u, SANEPID-u, PIP-y i całej reszty…). 

HACCP-ów, SANEPID-ów, PIP i całej reszty – nie zesłali nam jednak kosmici dla udręczenia naszych podniebień i żołądków w ramach przygotowań do inwazji. To są wszystko skutki tej samej wiary. Wiary w „państwo – maszynę“. Wiary w to, że obmyślając procedurę – nie trzeba się zbytnio przejmować moralną jakością jej wykonawców. 

Na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy się ta wiara w Europie gruntowała – były niejakie podstawy faktyczne do tego, aby z ufnością patrzeć na rozrost gosudarstwa. Dalej wprawdzie uważam, że jest to co najmniej wątpliwe od strony moralnej, ale – nie dało się zaprzeczyć, że te gosudarstwa, które stosują się do „nowych“ reguł gry – biją swoich mniej nowoczesnych konkurentów. 

Najlepszy przykład to dzieje Naszej Umęczonej Ojczyzny. Za czasów świetności Rzeczypospolitej, jej administracja (w tym skarbowa) opierała się na wstydzie. Zasadniczym, najbardziej podstawowym „organem administracji terenowej“ był lokalny sejmik, czyli zjazd in corpore wszystkich (tzn.: wszyscy byli uprawnieni – oczywiście: nie każdy uczestniczył…) mężczyzn stanu szlacheckiego z obszaru powiatu. Sejmik wybierał deputatów do Trybunału, posłów na Sejm, lokalnych urzędników, a także – rozdzielał ciężary publiczne między swoich członków. Które to ciężary były w ten sposób ponoszone niejako dobrowolnie: ostatecznie bowiem, każdy niemal podatnik sam decydował, jaką kwotę zapłaci. 

Nie będę czarował, że to działało jakoś super sprawnie. Podatki zawsze napływały do skarbu leniwie, z opóźnieniem, najczęściej – w kwotach niższych od przewidywań. Królowie i hetmani zwykle zadłużeni byli po uszy. Jakoś jednak – działało. Póki członkom lokalnej szlacheckiej społeczności wstyd było przed sąsiadami – zobowiązać się, a potem, na ten przykład – nie zapłacić… 

W drugiej połowie XVIII wieku podejmowano liczne, na ogół rozpaczliwie improwizowane próby usprawnienia tego aparatu, w duchu zastąpienia wstydu - strachem (o których to próbach, Drodzy Czytelnicy, opowie Wam szczegółowo każdy podręcznik do historii, więc nie będę ich tu streszczał). Osiągając jako – takie efekty, co docenili nawet Prusacy: na ziemiach I rozbioru, zmuszeni byli administrację terenową organizować od zera. Na ziemiach II i III rozbioru – pozostawili jeszcze przez czas pewien polską, bo w miarę działała… 

Tym niemniej, porównanie kwot podatków i liczby rekruta, jakie z tego samego terenu zdołała uzyskać administracja polska przed rozbiorem – a kwot i liczb „wyciśniętych“ potem przez władze zaborcze – nie pozostawia złudzeń: system, w którym zamiast wstydu przed sąsiadami, motywem do płacenia podatków jest strach przed policją – jest obiektywnie dużo sprawniejszy. 

Jeśli więc komuś ZALEŻY na tym, aby gosudarstwo uzyskiwało duże wpływy podatkowe i wielu rekrutów – nie będzie odwoływał się do dobrej woli poddanych, tylko przymusi ich do tego strachem. 

Jak pożądany stopień terroru osiągnąć? Nie potrzeba do tego Czyngis-chana. Wystarczą zwykli, przeciętni, niezbyt na ogół rozgarnięci (tym bardziej, gdy chodzi o jakieś odległe od stolicy peryferia…) stójkowi. Absolutnie nie muszą się znać na ekonomii, nie muszą być nawet „z natury“ nieprzekupni i kryształowo uczciwi. Prawdę pisząc, im tępsze i brutalniejsze z nich kreatury, tym system działa lepiej. 

Podstawą „sukcesu“ zaborców była drobiazgowa systematyczność, do której zaiste – lotność umysłu i wielkie przymioty moralne, nijak się mają! 

Pierwszą rzeczą po pozyskaniu nowego terenu było jego wszechstronne skatalogowanie statystyczne: ile to w takim a takim powiecie jest siół i miasteczek? Wiele w każdym siole i miasteczku dymów i kto je zamieszkuje: włościanie, szlachta, Żydzi, Niemcy? Ile w każdym dymie głów – dorosłych i nieletnich? Ile krów, koni, sprzętów gospodarskich, ile mórg ziemi i jakiej, co się na niej uprawie i jakim sposobem..? 

Takie ankiety, powtarzane zresztą potem regulanie, naprawdę nie wymagają od ich wykonawcy niczego poza czytaniem i pisaniem (w gruncie rzeczy – na niezbyt wysokim poziomie…) – a uczciwość ich wypełnienia łatwo sprawdzi wyrywkowa, niezapowiedziana kontrola. 

Dane statystyczne tak uzyskane podlegały potem obróbce w centrali: na podstawie analogii do wcześniejszych doświadczeń obliczano kwoty należności podatkowych oraz liczby tzw. „kantonistów“, którzy mają się stawić do poboru. Zwrotną pocztą do tego samego stójkowego, który z ankietą chodził, przychodzi wymiar podatku do pobrania. Poddany nie chce płacić..? A, to się nakłada sekwestr na jego dobra – i licytuje, aż należność z procentami do skarbu wpłynie. 

Proste, tępe, bezmyślne – skuteczne. ABC biurokracji. Zero moralnego zaangażowania. 

Skoro działa to w tak ważnej sprawie jak pobór podatków i rekruta – dlaczego ma nie zadziałać i w innych sprawach..? Podawałem już przykład Józefa II: ten, nie tylko podatki i rekruta pobierał, ale i zatrudnił swoich stójkowych obliczaniem, ileż to jest kościołów i klasztorów w jego państwach, jaki w nich panuje porządek nabożeństw i czy aby frekwencja wiernych usprawiedliwia utrzymywanie tylu religijnych instytucji – za czym, stosownym ordonansem, rzecz całą w skali swojego Imperium ujednolicił i unormował. Tym sposobem, za sprawą „oświeconego“ cesarza, każdy austriacki poddany, miał od tej pory jednakowy dostęp do posługi duchowej. Zbawienie duszy też da się zbiurokratyzować..! 

Przed I rozbiorem, odcinając Pomorze od reszty Rzeczypospolitej, Prusacy uzasadniali wkroczenie swoich wojsk potrzebą ustanowienia „kordonu sanitarnego“ względem szalejącej rzekomo zarazy. Ale, oczywiście, do takich nadzwyczajnych raczej działań, ówczesna „służba zdrowia“ się nie ograniczała. 

Stójkowi chodzili i wypełniali ankiety: skąd mieszkańcy biorą wodę..? Gdzie wyrzucają odpadki i odchody? Czy posiadają i jakie – urządzenia sanitarne? Za czym – szły stosowne zarządzenia. Ostatnim, który się tym pasjonował, był premier II RP, generał Felicjan Sławoj – Składkowski, o którego hobby też już dawno, dawno temu – opowiadałem

Zauważcie, że osiągany w ten sposób postęp zdrowotny, mimo prymitywizmu środków, jakich do tego użyto – był rzeczywiście – ogromną rewolucją, od tego zaczęła się przecież typowa dla XIX i pierwszej połowy XX wieku ekspansja demograficzna. 

Analogicznie rozwiązano problem edukacji (no, to akurat zajęło trochę więcej czasu: dużo łatwiej sprawdzić, czy poddani korzystają ze „sławojek“, niż to, czy faktycznie posyłają wszystkie dzieci do szkoły – ale pół wieku starań i – po sprawie…). Przy czym, zasadniczo, jak chodzi o „edukację“, to absolwenci pruskiej szkoły powszechnej, winni byli opanować podstawy niemieckiego w mowie i piśmie, cztery działania artymetyczne (po niemiecku rzecz jasna), wiedzieć, że mają króla w Berlinie i znać podstawowe prawdy religii, którą wyznają (to akurat był – aż do Kulturkampfu – jedyny przedmiot uczony w „języku lokalnym“). 

W sumie: nic, czego by prosty „inszpektor“ nie był w stanie przy pomocy swoich „szkólnych“ od 99,97% dzieci wyegzekwować – gęsto używając „lagi“

Maszyna działała, bo stawiała sobie proste, łatwe do zalogorytmizowania zadania, których wykonanie mierzyły oczywiste dla każdego normalnego człowieka kryteria, nad którymi nie było potrzeby długo się zastanawiać. 

Obecnie maszyna nie działa – acz, prawdę powiedziawszy, określenie jej stanu nastręcza poważne trudności, jako że zadania, które stawiają sobie gosudarstwa współczesne są tak złożone, a kryteria, które mają ich realizację mierzyć, tak wyrafinowane i nieoczywiste – że nikt, kto nie przeszedł specjalistycznego szkolenia w zakresie statystyki, ekonometrii, socjologii – o szczegółach dyskutować sensownie nie może

Mimo to, wiara w „państwo – maszynę“ jest nadal powszechna i niezachwiana. 

Ongiś, podczas szkolenia w Cranfield, pewien Szwed z wielkim zapałem objaśniał nam – kursantom, niezwykle skomplikowaną tabelę arkusza kalkulacyjnego Excel, przy pomocy której można było zobiektywizować wybór najemcy lokalu komercyjnego na lotnisku. 

Nigdy nie ośmieliłem się zaproponować AŻ TAK rozbudowanej tabeli ocen – bo by mnie z dziesiątego piętra po schodach spuścili – ale, w gruncie rzeczy, coś w ten deseń robiliśmy. Nawet, nie powiem, odnosiłem z tego osobiste korzyści – bo byłem jedynym, który przynajmniej przekonująco udawał, że rozumie, o co tu chodzi. Do czasu oczywiście, do czasu – nie przypadkiem już szósty rok jestem bezrobotny..! 

W każdym razie: jeśli ten Szwed NAPRAWDĘ WIERZYŁ w to, że stosując tak skomplikowaną procedurę, jest w stanie ów trudny wybór „obiektywnie zobiektywizować“ i pozbawić wszelkiego śladu uznaniowości, a tym samym – uodpornić na ludzkie widzimisię, takie czy inne układy, a choćby i – cień podejrzenia o nie, to widać – kiepsko u niego było z wyobraźnią… 

Historia, jak to zwykle bywa, zatoczyła koło. Dopóki „państwo – maszyna“ zajmowało się sprawami prostymi i łatwymi do pojęcia – faktycznie odnosiło sukcesy. Obecnie już sukcesów nie odnosi, gdyż spraw jest zbyt wiele i są zbyt złożone, a to sprawia, że nie sposób utrzymywać hierarchii urzędniczej w stanie ciągłego strachu, bez którego – rozprzęga się, popada w marazm, albo dryfuje bez celu, napędzana WYŁĄCZNIE „interesem własnym“ biurokratów.[1] 

Wiek XX przyniósł dwie recepty na ów biurokratyczny marazm. Pierwszą był totalitaryzm, czyli „tyrania doskonała“ – jako sposób przywrócenia zbawiennego poczucia strachu, zarówno wśród urzędników, jak i w populacji, którą mają zarządzać. 

Drugim jest „liberalna demokracja“, pomyślana przede wszystkim jako teatr, maskujący faktyczną tyranię aparatu biurokratycznego. 

Z dwojga złego, to już wolę „interes własny“ biurokratów i marazm przerośniętych instytucji (a więc: skorumpowaną i korumpującą „liberalną demokrację“) – od sprężystych rządów Mussoliniego, Hitlera, czy – nie daj Panie Boże – Mao albo Pol-Pota… 

Oczywiście, o tym aby powrócić do „zarządzania poprzez wstyd“, zamiast „zarządzania poprzez strach“ – to i mowy być nie może. Jest to niemal tak trudne do wyobrażenia – jak powrót do monarchii opartej na poczuciu honoru.

--------------------------------------------------------
[1] Ktoś mógłby ripostować, że w sukurs rozrośniętemu gosudarstwu przychodzi informatyka. Jest to jednak ratunek pozorny. Gosudarstwo gubi się nie wśród powodzi danych, którymi chce operować – lecz wśród mnogości celów, które chce zarazem osiągać, choć są one wzajemnie sprzeczne. A na to żadne komputery nic nie pomogą…

 

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka