Jacek Kobus Jacek Kobus
155
BLOG

„Państwo to ludzie“

Jacek Kobus Jacek Kobus Polityka Obserwuj notkę 0

Szansa na trafienie „szóstki“ w Totku to 1 do 13.983.816 (jeden do trzynastu milionów dziewięciuset osiemdziesięciu trzech tysięcy ośmiuset szesnastu). Nikt rozsądny nie uzna w tej sytuacji gry w Lotto za racjonalny sposób zarabiania na życie.

W ostatnich wyborach parlamentarnych, 9 października 2011 roku, uprawnionych do głosowania było w Polsce 30.762.931 osób (trzydzieści milionów siedemset sześćdziesiąt dwa tysiące dziewięćset trzydzieści jeden). Jak łatwo policzyć, „siła“ jednego głosu to 1 do 30.762.931 – ponad dwa razy mniej, niż „siła“ jednego zakładu w Dużym Lotku.


Oczywiście, w rzeczywistości, w wyborach uczestniczyła trochę mniej niż połowa uprawnionych – co by teoretycznie zrównywało potencjalny wpływ jednego głosu w wyborach z szansą jednego zakładu Dużego Lotka na trafienie „szóstki“ – ale za to: w Dużym Lotku można wykupić więcej niż jeden zakład na dane losowanie (no i losowania są trzy razy w tygodniu, a nie co cztery lata!).

Jakby więc zatem nie liczyć: obiektywnie i matematycznie, udział w głosowaniu jest jeszcze mniej sensowny niż traktowanie gry w Dużego Lotka jako sposobu na zapłacenie bieżących rachunków. Mimo to, wszystkie gadające głowy z telewizora jednogłośnie zachęcają „obywateli“ (słowo to, jak wiadomo, wywodzi się od czasownika „obywać się“… smakiem..? wspomnieniem..?) do udziału w głosowaniu. Ba! Znaleźli się nawet tacy hierarchowie Kościoła, którzy absencję wyborczą uznali za grzech – jak absencję na niedzielnej czy świątecznej Mszy, czy może nawet – jak skąpienie datków na tacę..?

Lud jednak, kierując się nieomylnym instynktem – mniejszą przykłada wagę do wyborów, niż do gry w Lotto! Ma to głęboki sens. Nawet owe gadające głowy z telewizora, nawet owi pełni inwencji hierarchowie (wymyślić grzech nieznany oficjalnemu Katechizmowi… nie w kij dmuchał!) – nie tym bowiem motywowali swoje nagabywania, że głosujący ma jakiś realny wpływ na wynik wyborów (jest to matematyczna, a więc – oczywista – niedorzeczność…), tylko tym, że samym udziałem w głosowaniu – niezależnie od tego, JAK głosowali – legitymizują istniejący porządek polityczny. I to jest prawda. Kto głosuje, niewątpliwie tym, że przychodzi do lokalu wyborczego, kwituje podpisem na spisie wyborców odbiór kart do głosowania, a potem te karty – wszystko jedno, jak wypełnione – wrzuca do urny – potwierdza, że te rytuały są dobre, sensowne i przynoszą Zbawienie. Frekwencja jest najpierwszym i najważniejszym kłopotem wszystkich „autorytetów moralnych“ – to, jak kto głosuje, mniej jest ważne, o czym poniżej! Ale to frekwencja tak naprawdę jest ważna – bo ona pokazuje, jaki procent populacji, skłonny jest poświęcić kwadrans lub dwa pięknej, jesiennej niedzieli dla Idei Gosudarstwa – mimo, że najoczywiściej, nic z tego poświęcenia nie ma!

Tym się też bowiem różni głosowanie od gry w Dużego Lotka, że wygrywając w Lotka – dostajemy kasę, na którą zaraz rzuci się pazerna rodzina, fundując nam pół roku czy rok nieustannego karnawału.

Tymczasem, głosując na tę lub ową partię dostajemy… co właściwie? Gwarancje „lepszej przyszłości“? Ależ to bzdura oczywista! Po pierwsze – cóż to za przyszłość na cztery lata w tak złożonym świecie jak nasz, gdzie nawet i trzydziestoletnia perspektywa to mało, skoro ludzie żyją coraz dłużej? Po drugie – widział ktoś kiedyś partię polityczną, która NAPRAWDĘ wypełnia to, co przed wyborami obiecała..? To jest oczywiście niemożliwe! Choćby dlatego, że przed wyborami obiecuje się każdemu wszystko, co tylko ślina na język przyniesie – a po wyborach i zdobyciu władzy: robi się to, co dyktuje konieczność, a nie to, co było napisane w jakimś tam „programie“..!

Prawidłowa odpowiedź zatem, na pytanie, CO zyskuje oddający głos w wyborach, brzmi: NIC KONKRETNEGO. Owszem – jest to sposób na potwierdzenie poczucia wspólnoty z resztą stada na którym pasożytuje aktualne gosudarstwo – być może są ludzie, którym to potrzebne dla lepszego samopoczucia. Ogólnie jednak, jest to „transakcja“, wybitnie asymetryczna! Politycy zyskują poparcie i legitymizację dla swoich rządów – nic, ale to kompletnie nic w zamian nie dając.

 

 

Czyż to nie piękne? Czy nie wyjaśnia to, dlaczego tzw. „liberalna demokracja“ przez ostatnie półwiecze tak wielkie święci triumfy? Czy można sobie wyobrazić tańszy dla rządzącej elity system sprawowania władzy? Trochę gładkich słówek, kretyńska reklamówka w „młodzieżowych“ rytmach,  cierpliwość do ściskania spoconych dłoni cuchnącego „elektoratu“ – i kolejne cztery lata słodkiej laby i bezkarnego intryganctwa – stoją otworem!

Zaiste, nie jestem w stanie w ogóle zrozumieć hasła „państwo to ludzie“? W jaki niby sposób? Czy ogon kręci psem? Czy bezmyślny tłum ignorantów i nieuków dyktuje wolę zorganizowanym elitom?

Aby w pełni zrozumieć funkcjonowanie „rynku politycznego“, trzeba się odwołać do analogii z handlu i marketingu. Kiedy wprowadzamy na rynek nowy produkt, konieczne jest przekonanie przede wszystkim tzw. „liderów opinii“ – ludzi, na których wzoruje się reszta konsumentów. Jeśli „liderzy“ podchwycą produkt – reszta będzie kupować przez ślepy pęd do naśladownictwa, czy jest im to potrzebne, czy nie.

Dlaczego niby „rynek polityczny“ ma wyglądać inaczej? „Liderzy opinii“ to najniższy szczebel politycznej elity – lokalni bossowie, wokół których ogniskuje się polityczna mobilizacja i poparcie na najniższym szczeblu. Tzw. „politycy“, kupują ich poparcie – a to przywilejami dla organizacji zawodowych, a to obietnicą takiej lub owej dotacji, czy innego benefitu. Przypomina to, skądinąd, handel bezpośredni, w którym miałem nieszczęście maczać palce: najważniejsza jest retoryka, budująca wokół całkiem skądinąd zwyczajnej treści, nader prestiżową i nadzwyczajną obudowę…

Jeśli w środowisk kolegi Racjonalnie Oszczędzającego tzw. „korwinowcy“ to synonim „oderwanych od rzeczywistości oszołomów“ – to dlatego, że partia, która z definicji nie ma i nie może mieć dostępu do władzy – nie ma czego „liderom opinii“ zaoferować. Nigdy więc nie wygra wyborów – to niemożliwe!

Podejrzewam, że właśnie za przyczyną powtarzania tego, oczywistego przecież, stwierdzenia – „NCz!“ jakoś przestał mnie drukować…

Hasło „państwo to ludzie“ jest najoczywiściej nieprawdziwe – jak wszystkie w ogóle idee, które próbują zredukować zbiorowości ludzkie TYLKO do ich elementów. Tak, jakby relacje, które się między ludźmi w takich zbiorowościach wytwarzają, możliwe były do pominięcia – albo dały się zredukować do woli, przekonań, czy zgoła interesów – poszczególnych jednostek.

Redukowanie społeczeństwa do jego elementów to błąd rzeczowy, błąd opisu – który to błąd siłą rzeczy sprawia, że i wnioski, jakie na podstawie takiej błędnej diagnozy się wyciąga – nie mogą być prawdziwe.

Niestety, błąd ten popełniają wszyscy zwolennicy godnych skądinąd najwyższego szacunku idei „wolnościowych“ – libertarianie różnych odcieni, jak na przykład pan Jakub Woziński, z którym polemizowałem na łamach „NCz!“ (najwyraźniej Redakcja to Jemu przyznała rację, bo puszcza go w każdym numerze choć, moim skromnym zdaniem, bzdury wypisuje…), czy jak nasza dobra koleżanka Kira, ze swoją „moralnością postkonwencjonalną“ (cokolwiek by ten termin nie znaczył – moim zdaniem, jest on pusty i żadnych derywatów w świecie realnym nie posiada, ale cóż zrobić, cóż zrobić…), albo też zafascynowany niejakim Stirmerem kolega z forum historycy.org, o poglądach socjalistyczno – libertariańskich (czy libertyńskich? Bywają i tacy, jak widać…), którego wątku nie mogę tu Państwu zalinkować, bo znajduje się na sub-forum dostępnym tylko dla zalogowanych użytkowników.

Oczywiście, błędem jest też twierdzenie odwrotne – jakoby jednostkę dało się zredukować do „społecznych“ uwarunkowań, które ją determinują. Ten drugi błąd jest zresztą o wiele poważniejszy, bo stoi za całą koncepcją „państwa opiekuńczego“, „społecznej odpowiedzialności biznesu“, za współczesnym, postawionym na głowie kodeksem karnym i za całą masą innych absurdów, na które natykamy się każdego dnia.

Nie twierdzę też wcale, że „prawda leży po środku“ – jak mi ktoś niedawno zarzucił. Prawda leży tam gdzie leży.

Tak, jak twierdzę – i podawałem tu Państwu „twarde“ jak sądzę dowody, w postaci badań antropologicznych – że nigdy nie istniały społeczności ludzkie, które nie znały prawa, przymusu, własności – tak też, co chyba oczywiście z pierwszego wynika – nigdy nie istniał „człowiek jako taki“. Zanim ktoś zdoła sobie wyobrazić siebie jako „człowieka w ogóle“, najpierw jest przecież czyimś dzieckiem, bratem lub siostrą, sąsiadem, poddanym jakiegoś gosudarstwa (czy członkiem plemienia, gdy urodził się, nim gosudarstwa powstały…).

Owszem – człowiek ma tę właściwość, że może się mentalnie przeciw tego rodzaju więzom zbuntować. Zauważmy jednak, że nawet buntując się – wcale a wcale nie staje się przez to „człowiekiem jako takim“, wypranym z uwarunkowań natury społecznej. Ateista przecież, bynajmniej nie jest „człowiekiem niewierzącym w jakikolwiek świat pozazmysłowy“, choćby nawet tak twiedził (co też i zwykle czyni…) – a „człowiekiem niewierzącym w Boga chrześcijańskiego“ – jeśli jest to ateista, powiedzmy, europejski. Europejski ateista rzadko wie dostatecznie wiele o bóstwach hinduistycznych, aby problem niewiary w ich istnienie, miał jakieś znaczenie dla jego zachowania. Skądinąd – daliby mu bobu, gdyby próbował luki w swojej świadomości na ten temat wypełnić i również, stosownym postępowaniem, niewiarę w indyjski panteon zaakcentować – o ile mi wiadomo, niewielu jest żywych ateistów w Indiach…

Tak też i „człowiek wyzwolony (mentalnie) ze społecznych uwarunkowań“, „kierujący się moralnością postkonwencjonalną“, „kierujący się świadomym egoizmem“, czy też „prawdziwy libertarianin“ (niepotrzebne skreślić…) – jest, w pewnym sensie, negatywem własnego wyobrażenia o więzach (czy też: uwarunkowaniach), z których się „wyzwolił“. Co nie przeszkadza mu doskonale funkcjonować w rodzimym społeczeństwie – ale nic a nic nie pomaga, gdy zechce się przenieść kawałek dalej – i funkcjonować w społeczeństwie, dajmy na to, indyjskim. Widać wyraźnie, że odrzucenie tego rodzaju społecznych uwarunkowań, to gest li i jedynie deklaratywny – o nikłych, lub żadnych konsekwencjach praktycznych, jak chodzi o zachowanie się nie jednostek – a grup ludzkich.

Nic mi nie wiadomo, aby gdziekolwiek istniało „społeczeństwo świadomych egoistów“, czy też „społeczeństwo libertarian“. Nawet jeśli amerykańskim libertarianom uda się opanować stan New Hempshire, jak podobno planują – zasadniczo, nie spodziewam się, iżby to wiele zmieniło jak chodzi o życie praktyczne mieszkańców tego stanu.

Wszystko dlatego, że ZACHOWAŃ SPOŁECZNYCH CZŁOWIEKA NIE DA SIĘ ZREDUKOWAĆ DO JEGO INDYWIDUALNEJ MORALNOŚCI CZY PRZEKONAŃ. Tłum złożony z samych profesorów zwyczajnych – jeśli wpadnie w panikę, ulegnie ekscytacji lub złości – a dzieje się to, w takich warunkach prawie bez udziału indywidualnej świadomości – będzie się zachowywał tak samo, jak tłum analfabetów.

Bzdurą kompletną jest twierdzić, że „państwo to ludzie“, albo, że „państwo realizuje te wartości, które wyznają tworzący go ludzie“, jak również – nieprawdą jest twierdzenie, iż „każdy ma tyle wolności, ile potrafi sobie wywalczyć“.

We wszystkich tych przypadkach, efektem nałożenia się rozbieżnych przekonań, dążeń i odczuć członków zbiorowości, a także oddziaływania relacji, w jakie wchodzą między sobą – jest taka wypadkowa, która może się w praktyce okazać całkowicie zaskakująca, a nawet sprzeczna, z najszczerszymi, najgłębszymi przekonaniami znakomitej większości członków owej społeczności!

Zwolennicy „redukcjonizmu indywidualistycznego“, idąc zresztą, świadomie lub nieświadomie, za starym dobrym Fryderykiem, wyprowadzają w tym momencie dodatkową kategorię „mocy“. Kto ma więcej „mocy“ – może swoje poglądy narzucać innym, kto ma jej mniej, musi się podporządkować.

Jest to, dla odmiany, byt zbędny, więc podpadający pod brzytwę Ockhama. Wystarczy bowiem zrezygnować z fałszywego, zaciemniającego obraz rzeczywistości redukcjonizmu i przyznać, że społeczeństwo składa się nie tylko z jednostek, ale i z relacji między nimi (które to relacje, jakkolwiek nie są bytami samoistnymi w sensie ontologicznym – znakomicie jednak wpływają na zachowanie praktyczne jednostek…) – a wytłumaczenie, dlaczego w Polsce (ani w żadnym innym kraju Jewrosojuza) nie ma kary śmierci, choć wedle wszystkich badań sondażowych, za istnieniem tej kary opowiada się znakomita większość społeczeństwa (tak samo w Polsce, jak i we wszystkich innych krajach Jewrosojuza…) – staje się proste i logiczne: kara śmierci bowiem, jakkolwiek akceptowana przez większość – najzwyczajniej, nie mieści się wśród wartości wyznawanych przez rządzącą elitę…

Oceniać racjonalność zachowań zbiorowych z indywidualnego punktu widzenia prawie że się nie da. To są dwie różne rzeczywistości, różnym podległe miarom. O ile bowiem wstępne porównanie udziału w wyborach powszechnych do losowania Dużego Lotka, którego tu dokonałem, jest w pewnym sensie żartem – o tyle konkluzja jaka z niego wypływa, jest już jak najbardziej serio: z punktu widzenia jednostki, udział w głosowaniu NIE MA NAJMNIEJSZEGO SENSU. A mimo to – jak widać – prawie połowa uprawnionych, jednak głosuje! Jest to zatem zachowanie zbiorowe i w kategoriach działań zbiorowych należy je rozpatrywać. Wówczas, indywidualny nonsens tego zachowania, zdaje się przynajmniej – jakiegoś tam sensu nabierać. Bo, chociaż indywidualny wpływ na tego rodzaju decyzje jest zgoła żaden – to jednak, zbiorowość jako taka, ulegając hipnotyzującemu wpływowi polityków, RZECZYWIŚCIE udziela im realnego mandatu do rządzenia! 

Oryginalny wpis i dyskusja pod nim - do wglądu tutaj.

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka