Paradoksalnie to dzięki temu dramatowi właśnie prezydentura Lecha Kaczyńskiego skończyła się w sposób, w jaki chciałby ją zakończyć każdy polski polityk.
Mija rok od pogrzebu pary prezydenckiej. Miałem tę historyczną szansę i przywilej być w wówczas zarówno na warszawskim Placu Piłsudskiego jak i na krakowskim Rynku Głównym. Oto krótka relacja z tamtych dni. Najpierw Warszawa. Wraz z Pawłem Szymańskim, Jankiem Zujewiczem i jego mamą dojeżdżamy do stolicy w piątkowy wieczór. Około 23 witamy pod Torwarem kolejne 8 trumien. Policyjna kawalkada robi wstrząsające wrażenie. Ludzie stają w skupieniu, jest przeszywające zimno.
Dzień następny. Pełen plac. Na środku wielkie podium, mównica, ołtarz. Tło stanowił ogromny - przedzielony krzyżem - baner ze zdjęciami ofiar katastrofy. Przenikliwe zimno przełamywane promieniami wiosennego słońca. Najpierw przemówienia. Marszałka Sejmu, premiera, ministra Łopińskiego i pani Saryusz - Skąpskiej. Szczególnie poruszył wszystkich minister Łopiński. Przez łzy, bezpośrednio i po imieniu, zwrócił się do prezydenckiej pary. Niewątpliwie potrzebne to słowa. Stanowiące istotną przeciwwagę dla medialnego wizerunku prezydenta. Piękne słowa, wysłuchiwane w absolutnej ciszy. Potem Msza święta celebrowana przez nuncjusza Kowalczyka z odczytanym kazaniem nieobecnego papieskiego legata, kardynała Angelo Sodano. Po Mszy krótkie wystąpienie arcybiskupa Michalika - przewodniczącego polskiego Episkopatu. Kilka słów świadectwa o wierze zmarłego prezydenta. O wadze jaką przykładał do sakramentu spowiedzi. Po uroczystościach, w rozchodzącym się tłumie, niespodziewanie znalazłem się obok Jarosława Kaczyńskiego, mogąc złożyć mu krótkie kondolencje. Niewątpliwie twardy to człowiek. Inaczej niż 13 kwietnia, wyglądał już na całkowicie opanowanego. Gotowego do działania.
Do Krakowa docieramy około północy. O godzinie 11 dnia następnego jesteśmy z Pawłem w pierwszym sektorze na Rynku Głównym. Czekamy 3 godziny, wokół wielu posłów PiSu. Bazylika powoli się zapełnia. Tuż przed rozpoczęciem Mszy, celebrowanej przez kardynała Dziwisza, dojeżdża prezydent Rosji Miedwiediew. Tłum agentów, kawalkada samochodów, widać że zajechała głowa byłego supermocarstwa. Na ścianie Bazyliki zdjęcie prezydenta Kaczyńskiego z małżonką, kilka zniczy. Miedwiediew oddaje mu honory i wchodzi do środka. Około 16.30 kondukt rusza na Wawel.
Dociera tam po godzinie. Robi ogromne wrażenie. Tę część uroczystości jak zresztą i Mszę oglądam na telebimie przy Bazylice. Tyle kronikarskiego opisu. A teraz cztery refleksje. Po pierwsze: siedząc w sektorze posłów PiS miałem smutną konstatację. W wypowiadanych opiniach dominowały podejrzenia zamachu, niechęć do przybywającego na ostatnią chwilę prezydenta Miedwiediewa i Platformy Obywatelskiej uosobionej przez Bronisława Komorowskiego. To smutny wniosek. Sprawdziła się niestety ówczesna diagnozą Ludwika Dorna - że po smoleńskim dramacie w PiSie będzie tak samo tylko bardziej. I tak jest. Po drugie: znamienna była nieobecność polityków zachodnich. Był w tym jakiś symbol polityki zmarłego prezydenta. Zachód wyłgał się wulkanicznym pyłem, dyspensując się od udziału w pogrzebie trudnego partnera. Wschód uznał zaś sukcesy polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego - unijnego reprezentanta interesów tej części Europy. Po trzecie. Katastrofa smoleńska to ogromny osobisty i państwowy dramat. Dramat zwłaszcza prezydenckiej pary. I wreszcie po czwarte. Paradoksalnie to dzięki temu dramatowi właśnie, prezydentura Lecha Kaczyńskiego skończyła się w sposób, w jaki chciałby ją zakończyć każdy polski polityk. Gdyby jesienią 2010 roku urzędujący wówczas prezydent przegrał wybory, odszedłby otoczony tą niesprawiedliwą opinią, jaka towarzyszyła całej jego prezydenturze. Dopiero po latach historycy odkrywaliby prawdziwe jej oblicze. Przez ten dramat zaś - odszedł w chwale, spoczywając obok Sobieskiego, Piłsudskiego czy Mickiewicza. A ja na swoim blogu mam okazję być swoistym prywatnym kronikarzem chwalebnego finału tej czasem wielkiej, czasem dyskusyjnej, ale i trudnej prezydentury.
Inne tematy w dziale Rozmaitości