fot. Piotr Łysakowski
fot. Piotr Łysakowski
Jan Filip Libicki Jan Filip Libicki
983
BLOG

Piotr Szukiel, czyli Mozart i symbol - pro memoriam

Jan Filip Libicki Jan Filip Libicki Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 1
Pamiętam, że kiedy go przy tej jednej z pierwszych jego służb obserwowałem, to się zwyczajnie wkurzałem. Wkurzałem się, bo służył – wiem, wiem trudno w to uwierzyć – jak akolita służący do mszy posoborowej. Nie poruszał się powoli, majestatycznie. Nie. Po prostu bardzo szybko chodził. A potem… Potem, ruszył z nami w podróż prymicyjną po kolejnych miastach. I z nieprawdopodobną wprost szybkością został mistrzem – powiedziałbym nawet Mozartem – sztuki ceremoniarskiej.

Umarł Piotr Szukiel. Jak go pożegnać? Jak zacząć to pożegnanie? Sam nie wiem… Więc chyba najlepiej zacząć od początku… 

Poznałem go w lipcu Jubileuszowego Roku 2000. Oczywiście we Wrocławiu. 

W tym właśnie roku, w lipcu, święcenia kapłańskie przyjął pierwszy wówczas kapłan Bractwa Świętego Piotra, ks. Tomasz Dawidowski. No i – ku radości wielu ówczesnych, nielicznych tradycjonalistów - objeżdżał te miejsca, gdzie wówczas „msza po staremu się odprawiała”. Jednym z takich miejsc był Wrocław, a ja jeździłem razem z nim. 

Pamiętam moment pierwszego spotkania z Piotrem. Na ławce, przed kościołem na Piasku siedział jakiś – w zasadzie chłopiec - bo miał wtedy 16 lat. Ale nie siedział w sposób zwyczajny. On nie! On nic nie robił zwyczajnie. Siedział na oparciu ławki, nogi trzymając tam, gdzie zwykle na ławce się siedzi. Zdziwiłem się, gdy ktoś mi powiedział, że ten nonszalancko siedzący młodzieniec będzie akolitą właśnie na mszy prymicyjnej księdze Dawidowskiego. No i został tym akolitą. 

Pamiętam, że kiedy go przy tej jednej z pierwszych jego służb obserwowałem, to się zwyczajnie wkurzałem. Wkurzałem się, bo służył – wiem, wiem trudno w to uwierzyć – jak akolita służący do mszy posoborowej. Nie poruszał się powoli, majestatycznie. Nie. Po prostu bardzo szybko chodził. A potem… 

Potem, ruszył z nami w podróż prymicyjną po kolejnych miastach. I z nieprawdopodobną wprost szybkością został mistrzem – powiedziałbym nawet Mozartem – sztuki ceremoniarskiej. Wszyscy, którzy go znali, wszyscy którzy go przy tej sztuce widzieli, wiedzą, że był po prostu genialny. Księży których nauczył celebrować w dawnym rycie, ministrantów których wyszkolił, po całej Polsce i nie tylko, można liczyć na pewno w dziesiątkach, a może i w setkach. Pewnie nawet dziś, będzie odprawianych w Polsce, wiele, wiele dawnych mszy świętych, które nie zostały by odprawione, gdyby Piotr kogoś tego nie nauczył. Albo celebransa, albo ministra. I był w tej swojej pracy niezwykle uczynny. 

Nie było wydarzenia liturgicznego w dawnym rycie, w którym – gdy go o to poproszono, w dowolnym miejscu w Polsce – by się nim nie zaopiekował. Wielokrotnie był ceremoniarzem na poznańskich mszach Mozartowskich, poprowadził liturgicznie jubileusz 15 lat mszy łacińskiej w Poznaniu, gdy to w roku 2009 celebrował ją biskup Grzegorz Balcerek. Tych wydarzeń, podczas których prosił jedynie, by zwrócić mu pieniądze za bilet do Wrocławia – bo przecież groszem nie śmierdział – były dziesiątki. Piotr nie był tylko Mozartem sztuki liturgicznej. Był także symbolem pewnego okresu. Symbolem początku lat 2000, ale i wcześniejszych, w zasadzie do rozporządzeń papieża Benedykta w sprawie dawnej mszy, kiedy to wszystko opierało się na świeckich. I liturgia i organizacja mszy i zwoływanie wiernych w poszczególnych miastach. To wszystko robili świeccy. A księża? Księża do tego czasu przychodzili, by lepiej lub gorzej, mszę odprawić. 

Piotr ciągnął środowisko wrocławskie, ciągnął wiele środowisk dolnośląskich, pomagał w wielu wielu innych środowiskach. Był – ciężko się to pisze – symbolem tego fenomenu, że gdy dokumenty soborowe nawoływały do aktywności świeckich, to prawie wyłącznie na świeckich opierały się te środowiska, które skupiały się wokół liturgii przedsoborowej właśnie. Tak przez wiele lat było i Piotr był tego – kto wie czy nie najważniejszym – symbolem. 

Przywiązywał się do ludzi. Wiem jak przeżył śmierć świętej pamięci prałata Stanisława Pawlaczka, z którym uruchamiali środowisko wrocławskie. Mówił o nim dziadek, często go wspominał. 

Dzięki niemu poznałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, dziś adwokata i naukowca Mateusza Chołodeckiego. Po prostu kiedyś byłem we Wrocławiu i Piotr przyprowadził mi starszego o rok kolegę. Czy mógłbyś się nim zaopiekować zapytał? On chce studiować prawo w Poznaniu. I z tego prostego wydarzenia, tej prostej prośby, zrodziły się 3 lata mojego wspólnego z Mateuszem zamieszkiwania I chyba – tak myślę – dozgonna przyjaźń. Takich skojarzeń ze soba różnych ludzi Piotr miał bardzo wiele. Po prostu potrafi łączyć. 

Był znakomitym kompanem. Pamiętam wielokrotne, wspólne wyjazdy do Rzymu. Do le Barroux, w wiele innych ważnych dla Tradsów miejsc. To zawsze były nie tylko ważne i ciekawe rozmowy liturgiczne. To były po prostu ważne i interesujące rozmowy przyjacielskie. Nigdy ich nie zapomnę. 

Piotr miał niezwykle cięty język, wspierany przez błyskotliwą inteligencję. Oj, biedni byli ci ludzie, i te zjawiska w Kościele, które się na ten język dostały!

Upodobał sobie zwłaszcza nie samą cześć do polskiego papieża, bo go szanował i kochał, ale ten - często wykrzywiony i głupi - polski kult jego osoby. Tę kremówki, często okropne pomniki i te opowieści o „największym z rodu Polaków”, snute przez ludzi, których gdyby zapytać, dlaczego taki był, to zwyczajnie zapomnieli by języka w gębie, bo nigdy, żadnej encykliki, ani żadnego przemówienia Jana Pawła II , ani żadnej jego książki nie przeczytali. Te kazania, złożone z mechanicznie powtarzanych cytatów, świętowane jubileusze, które wielu ludziom Kościoła pozwalają czuć się zwolnionymi z jakiejkolwiek innej działalności duszpasterskiej. 

Patrzę sobie teraz na Facebooka. I widzę te - płynące zewsząd - podziękowania dla Piotra. Od osób duchownych i świeckich. Po prostu z całej Polski. 

I myślę sobie, ile w tej specyficznej dziedzinie ten - w sumie młody chłopak - zrobił. Przyznam – jestem pod wrażeniem, chociaż niby o tym wiedziałem, a jednak… 

I wszyscy pytamy dlaczego? 

Zawsze trudno znaleźć odpowiedź. Pan Bóg ją zna. Jedno jest pewne. Ma tam teraz naprawdę doskonałego liturgistę, ale… z drugiej strony Piotr już chyba tej liturgii nie potrzebuje, bo już uczestniczy w czymś, co tu na ziemi, wielokrotnie – pod zasłoną znaków – z taką tylko dla siebie charakterystyczną pieczołowitością i miłością przygotowywał. 

Teraz w pełni wie o co i dlaczego się starał. Czuwaj tam nad nami Przyjacielu! I nad sprawą, którą tak bardzo kochałeś, której tyle sił oddałeś. 


PS: Wszystkich, którzy przeczytają ten tekst, proszę o modlitwę. Za Piotra oczywiście. Ale w sposób szczególny za jego mamę, panią Alfredę…  


Fotografia: Przed pontyfikalną mszą trydencką, sprawowaną w kościele oo. Franciszkanów Na Wzgórzu Przemysła przez biskupa Grzegorza Balcerka z okazji 15 – lecia Poznańskiego Środowiska Wiernych Tradycji Łacińskiej, Poznań 14 czerwca 2009. A Piotr Szukiel jak zwykle w czerwonej sutannie…Wszyscy dobrze widoczni na tym zdjęciu już nie żyją… fot. Piotr Łysakowski




Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości