Zostałem poproszony o napisanie kilku słów wstępu do kolejnej książki Janusza Dobrosza i muszę się przyznać, że czynię to bez entuzjazmu i z ciężkim sercem. Jako jeden z setek tysięcy lwowian, zmuszonych przez okrutny los do porzucenia swojej ziemi i swojego miasta, cmentarzy, na których spoczywają prochy naszych dziadków i prapradziadków, kościołów pełnych tablic upamiętniających dzieła przodków, sal wykładowych i korytarzy, w których przez długie wieki rozbrzmiewała polska mowa – rozumiem doskonale uczucia i emocje breslauczyków, jacy dzisiaj gromadnie przybywają w odwiedziny do Wrocławia, a który przez równie długie wieki był ich ukochanym Breslau. Jestem pewny, że czują i przeżywają to samo, co lwowianin odwiedzający dzisiaj Lwów, czy rodowity wilnianin przybywający do utraconego Wilna.. Jestem pewny, że nie jednemu z tych breslauczyków, gdy siada w ławce St.Elisabethkirche przy dawnej Herrenstrasse, ciekną po policzkach łzy, podobne do tych, jakich nie potrafiłem powstrzymać w kościele św. Elżbiety przy ulicy, która kiedyś nazywała się Leona Sapiehy, a dzisiaj nosi imię Stiepana Bandery.
Naturalnie, wszystko to są sentymenty i emocje, ale jeśli jakieś silne emocje wpisane są w uczucia i myśli setek tysięcy, a może nawet i milionów obywateli, to tworzą fakt polityczny, którego zlekceważyć i zignorować nie można. Emocje milionów Polaków, wypędzonych po wojnie ze swoich gniazd, były, przez długie dziesięciolecia, tłumione i wygaszane. Mówiono nam, że tak naprawdę, to nie mamy czego żałować, bo w zamian za tamte, biedne i zacofane bezdroża i kurne chaty, podarowano nam krainę uprzemysłowioną i cywilizacyjnie rozwiniętą, a na dodatek w bezpiecznych, etnicznych i geograficznych granicach. Inaczej było po drugiej stronie Odry: Niemcom w zamian nic nie dano, kazano im zacisnąć zęby i nie narzekać, bo mogło być gorzej, powinni cieszyć się, że w ogóle żyją, a nawet, o dziwo, dużo lepiej i wygodniej niż ich zwycięskie ofiary.
Jak się wydaje, nam, Polakom, kolejne powojenne rządy, skutecznie wyperswadowały, że wschodnie ziemie Rzeczypospolitej zostały nam zabrane na zawsze, że powrotu nie ma i być nie może. Na ziemiach tych powstały niepodległe państwa, Ukrainy, Białorusi i Litwy, którym dobrze życzymy i nikt nie myśli o zmianie tego stanu rzeczy. Tu i tam naszym artystom, poetom, pisarzom, naszym bohaterom narodowym pozmieniano imiona i nazwiska, a dzieci litewskie nie mogą się nawet uczyć języka, w którym swoje dzieła tworzyli ich najwięksi poeci i pisarze. Na znakomitych niegdyś uniwersytetach Jana Kazimierza i Stefana Batorego próżno szukać śladów istnienia ich fundatorów, państwa, które umożliwiło ich powstanie, jak i ludzi, którzy tam tworzyli i rozwijali naukę i kulturę.
Jeśli nawet istnieją nie wyrównane rachunki krzywd pomiędzy Polakami i Litwinami, czy pomiędzy Polakami i Ukraińcami, które rzutują na stan naszych dzisiejszych relacji, to mają się one nijak do rachunków pomiędzy Polakami i Niemcami. Dlatego z satysfakcją mogę stwierdzić, że nasz stosunek do niemieckiego dziedzictwa na Ziemiach Odzyskanych jest zupełnie inny. Wrocławianie, szczecinianie i mieszkańcy innych miast i rejonów tych Ziem, nieomal codziennie są świadkami przypominania i honorowania dorobku kulturowego, cywilizacyjnego i naukowego Niemców, którzy przez wieki je zamieszkiwali. Plac, przy którym mieści się mój Instytut nosi nazwę Maxa Borna, wrocławianina, niewątpliwie wielkiego niemieckiego fizyka, choć żadnego przyjaciela Polaków i polskości. Na murach Uniwersytetu Wrocławskiego znajdujemy tablice upamiętniające nawet takie postacie jak Philipp Lenard, niewątpliwie aktywny zwolennik Hitlera, czy Fritz Haber – twórca i organizator produkcji gazów bojowych i cyklonu B. Pomimo tego, że nikogo z nich nie można podejrzewać o sympatie do Polski i Polaków, w ten sposób pokazujemy, że uznajemy i szanujemy ich wkład w naukę światową i dorobek cywilizacyjny ludzkości.
Inaczej, jak się wydaje, przedstawiają się sprawy po zachodniej stronie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Przez długie lata istnienia dwu państw niemieckich, w Niemczech Zachodnich, swobodnie rozwijały się stowarzyszenia i związki ziomkostw, w których budowano i umacniano sentymenty do utraconych terytoriów i budzono nadzieje, na zmianę powojennego stanu rzeczy. Jak długo Niemcy musiały cierpieć rygory narzucone im po bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy, resentymenty i nawoływania do rewizji umów poczdamskich i jałtańskich były tonowane. Kolejne rządy niemieckie dystansowały się oficjalnie od żądań przesiedleńców i wypędzonych, jednakże ich stanowisko uznać wypada za co najmniej dwuznaczne. Tę „dwuznaczność” wyraźnie wypunktowuje w swojej książce Janusz Dobrosz, analizując najróżniejsze dyplomatyczne oświadczenia i oficjalne zapisy. W szczególności, wielokrotnie powraca do osławionego art. 116 Konstytucji Republiki Federalnej, jaki otwiera wrota do szerokiej transformacji Polaków w Niemców, ale nie na odwrót. „Transformacji” tej Autor poświęca rozdział swojej książki zatytułowany „Pełzająca germanizacja”. W rozdziale zatytułowanym „Traktat za zamkniętymi drzwiami” pisze: „Strona niemiecka zostawiła sobie wiele furtek prawnych, które mają wielkie zaplecze w postaci budowanej od z górą 60-ciu lat, teoretycznej, agresywnej wobec Polski doktryny niemieckiego prawa wewnętrznego. Specjalistyczne instytuty (Ostforschung), stowarzyszenia, związki ziomkowskie, wyspecjalizowane instytucje współpracujące z wyższymi uczelniami, obficie i nieprzerwanie finansowane z państwowych dotacji Zachodnich, a następnie zjednoczonych już Niemiec z środków w dyspozycji władz lokalnych landów, miast i prywatnych banków – nie zasypiały przysłowiowych gruszek w popiele”.
Po Zjednoczeniu Niemiec, wielu z nas zdało sobie sprawę, że kwestia ułożenia się stosunków polsko-niemieckich jest kwestią kluczową dla naszego dalszego bytu narodowego, a kto wie, może i dla przyszłości Europy? Założyliśmy więc Stowarzyszenie Inicjatyw Polsko-Niemieckich, które postawiło sobie za cel wzajemne zrozumienie i poznanie, wyjaśnianie trudności i ich łagodzenie. Patetyczna historia tego Stowarzyszenia, stosunek do niego władz polskich i niemieckich to temat na osobną rozprawę. Tutaj wspomnę tylko o jednym epizodzie tej historii.
Stowarzyszenie organizowało cykliczne „Rozmowy polsko-niemieckie”, na które zapraszaliśmy wybitne postacie działające na tym polu po obu stronach granicy. Jedną z takich postaci był „dr R.”, niemiecki działacz na polu walki o prawa człowieka, wspierający podziemną „Solidarność”, przyjazny i życzliwy Polakom, nawet ożeniony z Polką. Zaprosiłem go więc na wygłoszenie odczytu na dowolny temat. „Dr R” odpisał, że zaproszenia przyjąć nie może, gdyż jedyny temat, na jaki chciałby mówić we Wrocławiu, to temat tabu: problem ostatniej pojałtańskiej granicy w Europie. Jak ten problem rozwiązać, we wzajemnej przyjaźni i szacunku?
Zaskoczony,odpisałem „dr R”, że granica, o jakiej myśli nie jest przecież wcale ostatnią pojałtańską granicą w Europie, że znam inne, które są wynikiem usilnych starań Niemców. Czy nie moglibyśmy zacząć nasze rozmowy od rozważenia jednej z tych granic na wschodzie Polski?
Dr R zarzucił więc mnie literaturą historyczną i prawną, wykazujacą czarno na białym, ze polskie pretensje do Lwowa czy Wilna są całkowicie bezzasadne, tak pod względem prawnym jak i moralnym, podczas gdy np. kwestia Wrocławia to zupełnie inna sprawa! Cały dorobek humanitarnej ludzkości, cały uznany międzynarodowo porządek prawny, uznaje wypędzenie stąd Niemców za rzecz wołającą o pomstę do Nieba!
Nie wiem, co by dzisiaj napisał do mnie „drR” kiedy po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej granicy polsko-niemieckiej już prawie tak, jak nie ma, gdy Niemcy mogą swobodnie przybywać i osiedlać się w Polsce, kupować tutaj ziemię i domy, a nawet uczestniczyć w wyborach lokalnych władz? Zdaniem Janusza Dobrosza znaleźliśmy się w fazie, którą określa mianem „Decydującego Starcia”. „Po latach ukrywania przed narodem prawdy, wypływają kwestie, które po 1989 roku nadal pozostały otwarte. Od „Traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy” upłynęło 18 lat i w międzynarodowej i niemieckiej doktrynie prawnej nic się nie zmieniło. Zmienił się ton wypowiedzi czołowych polityków i mediów niemieckich. Coraz nachalniej wprost artykułuje się oczekiwania od Polski wcześniej nie ujawniane…”
Książka Janusz Dobrosza jest wołaniem do polskich elit politycznych i intelektualnych o otrzeźwienie: „Polski Naród, polskie państwo, jako zbiorowość i instytucja, musi sobie uświadomić, że decydujące starcie polsko-niemieckie odbywa się i odbywać się będzie na polu prawa, historii i ekonomii. Będzie walką o świadomość.”
W tym miejscu wypada powiedzieć z kim mamy do czynienia? Janusz Dobrosz, prawnik z wykształcenia, poseł na Sejm przez pięć kadencji, za szczególny przedmiot swojego poselskiego zainteresowania przyjął stosunki polsko-niemieckie. W latach 1994 – 1997 pełnił funkcję Współprzewodniczącego Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. W roku 2006 wybrany wicemarszałkiem Sejmu. Jest więc osobą zarówno uprawnioną, jak i kompetentną do wypowiadania się w tej materii.
Kilkakrotnie w książce przywołuje George’a Orwella i jego „Rok 1984”: „Kto panuje nad przeszłością, panuje nad przyszłością”. Pisze więc, ze „do tego konieczna jest rzetelna przemiana elit”.
Szkoda, ze w swoim opracowaniu Autor nie mówi nam, jak tej koniecznej przemiany dokonać? Niewątpliwe jest, że tego sposobu trzeba pilnie poszukiwać. Czas ucieka, a z nim i nasze szanse na ułożenie stosunków polsko-niemieckich tak, jak moglibyśmy sobie tego życzyć.
Jerzy Przystawa,
Wrocław, 30 października 2008
P.S. Z internetu wiem, że książka już się ukazała, a nawet niniejszą Przedmowę do niej znalazłem na portalu "niepoprawni.pl".Może więc i Salon24 się nie zawali, jak ją tutaj wkleję
Inne tematy w dziale Polityka