Politologia Polska w sposób bezapelacyjny wysunęła się na czoło Polskich Nauk , o czym świadczy nie tylko fakt, że zdania politologów zasięga się dzisiaj przy rozwiązywaniu wszystkich żywotnych problemów polskiego państwa i społeczeństwa, ale jeszcze bardziej dowodzi tego niesamowity run na wszelkie dostępne studia politologiczne, które otwarto nie tylko przy wszystkich polskich uniwersytetach, politechnikach i akademiach, ale w ogóle wszędzie, gdzie tylko się da. Na Uniwersytecie Wrocławskim, na którym studiują tysiące politologów, na jedno miejsce, jak się dowiaduję, wciąż czeka prawie 20 kandydatów. Nie ulega wątpliwości, że uzasadnieniem tej sławy i chwały musi być uznanie całego świata za epokową transformację od komunizmu do demokracji, w której Polska dała wzór umęczonej ludzkości, jak pokojowo rozwiązywać historyczne problemy polityczne i społeczne. Jasne jest, że przy opracowywaniu koncepcji i strategii tych przemian udział polskich politologów był niebagatelny, a może nawet „wiodący”.
Wśród plejady gwiazd polskiej politologii na czoło wybija się młody uczony z Katowic, dr Marek Migalski, czego dowodem jest jego ciągła obecność we wszystkich możliwych stacjach radiowych i telewizyjnych, gdzie komentuje, doradza, wskazuje drogę i poucza. „Rzeczpospolita” z 19 lutego 2008 przynosi artykuł M. Migalskiego „Jak się pozbyć SLD”, w którym przedstawia scenariusz „inżynierii wyborczej”, który wreszcie, nareszcie, pozwoli nam (? Kto to jest „my”?) wyplenić z naszego życia publicznego ten pokomunistyczny chwast , co się jakoś nie udało pomimo już prawie dwudziestoletnich zmagań. Mówiąc najkrócej, propozycja dra Migalskiego sprowadza się do „wprowadzenia elementów większościowych” do dzisiejszej ordynacji proporcjonalnej (np. zmiana metody liczenia głosów, zwiększenie liczby okręgów wyborczych, podniesienie progu do wyborczego do 10 i 15 procent). Można by więc powiedzieć, ze jest to inaczej nazwana propozycja Jarosława Kaczyńskiego „wyostrzenia systemu proporcjonalnego”.
Ponieważ ja też odbierałem w szkołach nauki materializmu dialektycznego, i to na długo przed dr Migalskim, więc mam lepsze rozwiązanie, które w tym duchu uważam za godne polecenia. Po co mieszać system proporcjonalny z większościowym, trochę tego, trochę tamtego? Już Władysław Gomułka pouczał nas, że z takiego mieszania wyjść może najwyżej „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra”. Najlepiej w ramach tej „inżynierii” stworzyć od razu system, który byłby jednocześnie i całkowicie proporcjonalny i w pełni większościowy. Zamiast wprowadzać jakieś „metody Imperiali”, jakieś „progi”, bawić się w podziały na duże i małe okręgi – co tylko komplikuje niepotrzebnie życie wyborcom i rachmistrzom, zróbmy inaczej: niech obywatele głosują – jak na Ukrainie, w Izraelu czy Holandii – na krajowe listy wyborcze partii politycznych, a w ordynacji zapiszemy, ze do Sejmu wchodzą tylko dwie pierwsze partie! W ten sposób nie tylko będzie wilk syty i koza cała, ale zachowane będą wszystkie standardy demokracji z obu stron Oceanu. Wszystko będzie świetnie: będą tylko dwie partie u steru, pełna proporcjonalność i pełna większościowość.
Gdyby ktoś uważał, ze ja tu manipuluję pojęciami, to nie bardziej niż się to mieści w ramach Polskiej Szkoły Politologii, której egzemplum daje dr Migalski. Przypomina on (i słusznie!), że wybory w roku 1989 były większościowe i dały w pełni „dwupartyjną” scenę polityczną. Nie były jednak „proporcjonalne”, a to jest przecież standard polskiej demokracji (no i europejskiej, niewątpliwie, też). Wprowadzano więc od roku 1991 poprawki, które – jak pisze dr Migalski – „dobrze służyły polskiej demokracji”. Od takiego zresztą stwierdzenia zaczyna swój artykuł. Tu jednak można mieć pewne wątpliwości: przecież w wyniku tych „dobrze służących procedur” do Sejmu dostawały się STALE i NIEZMIENNIE tylko dwie partie, tj. SLD i PSL, których akurat dr Migalski chce się teraz pozbyć, a wszystkie inne partie były typowymi partiami sezonowymi! A te sezonowe partie nawet bywały u władzy i to z przewagą wcale nie mniejszą niż dzisiaj. No ale ta sprzeczność rzeczywistości z opisem dra Migalskiego świadczy najwyżej o tym, że przechodząc od jednej audycji do drugiej, od artykułu do artykułu, nie miał możliwości skorygowania swoich, absolutnie poza tym słusznych, wywodów.
Bezwględnie bowiem słuszne jest stwierdzenie dra Migalskiego: „ Dyskusje nad tym, jaka ordynacja jest dobra, są bezsensowne. Każda z nich ma swoje zalety i wady. Dlatego nie należy pytać o to, która ordynacja jest dobra , lecz dla kogo?”
Zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) argumentują, że ordynacja proporcjonalna jest dobra dla partyjnych oligarchii, a JOW są dobre dla wyborców. A o czyje dobro zabiega swoim tekstem dr Migalski?
Jerzy Przystawa
PS. Tekst powyższy wysłałem do PT Redakcji dziennika "Rzeczpospolita"
Inne tematy w dziale Polityka