„Rzeczpospolita” z dnia 31 stycznia 2008 donosi w tytule „Premier chce jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach samorządowych”
Jeśli ma być demokracja, to muszą być wybory. Jak muszą być wybory, to musi być ordynacja. To oczywiste. Ale jeśli ma być ordynacja, to musi ona być taka, żeby zawsze było tak, jak sobie tego życzą koryfeusze demokracji, czytaj: liderzy partii politycznych, którzy z woli sił wyższych są powołani do sprawowania władzy.
W demokracji ludowej, takiej np. jaka obowiązywała w Polsce do roku 1989, też musiały być wybory i wybory te, na dodatek, odbywały się równo co cztery lata (mniej więcej!). Zgodnie z art. 80 Konstytucji PRL „wybory do Sejmu są powszechne, równe , bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym”. Były to święte zasady demokracji i, jak sięgam pamięcią, nigdy nie kwestionował ich żaden polski autorytet prawa konstytucyjnego, ani tez nigdy nie czytałem w opracowaniach doktorów i profesorów, żadnych zastrzeżeń co do tego, że odbywające się co 4 lata wybory mogłyby być z tymi zasadami niezgodne.
Ale, jak na filmie „Sami swoi” – demokracja demokracją, wybory wyborami, ale wynik musi być taki, jak trzeba! Dlatego nasi ówcześni „demokraci” zagwarantowali prawidłowy wynik wyborów (większościowych!) w ten sposób, że była tylko jedna lista, a kto na tej liście, to już wyłącznie od nich zależało. Jeszcze i dzisiaj, w dalekiej Korei (Północnej, oczywiście) wybory odbywają się nawet w jednomandatowych okręgach wyborczych, z tym wszelako zastrzeżeniem, ze kandydatów zgłaszać może tylko i wyłącznie jedna i jedyna partia. Ale i tamte wybory, według konstytucji, są – jak najbardziej – powszechne, równe i bezpośrednie.
W roku 1989 nastały takie czasy, że w Polsce zapanował PLURALIZM. Pytanie o to, jak w warunkach demokratycznego pluralizmu zagwarantować, żeby do Sejmu wchodzili ci, którzy powinni, a nie jakieś niepożądane i przeszkadzające demokracji indywidua, było pytaniem nie lada i wymagało potężnego namysłu. Nie był ten namysł na głowy miłościwie nam oddających władzę PT Generałów i Sekretarzy, więc był pewien problem. Problem ten – jak wiemy z opracowania politologów irlandzkich, Kennetha Benoita i Jacquelin Hayden, pomogli im rozwiązać wybitni profesorowie, w tym wypadku Andrzej Werblan i Stanisław Gebethner. Stanowczo odradzili oni Generałom i Sekretarzom pojście tropem koreańskim, a więc jakichkolwiek jednomandatowych okręgów wyborczych, lecz tylko listy partyjne, czyli, jak się to w dialekcie politologów nazywa „PR” - Proportional Representation. Oczywiście, nie zaraz takie PR jak , powiedzmy, w Szwecji czy Szwajcarii, ale taki PR, „żeby wyszło na nasze”. Bo w Szwecji czy Szwajcarii nie zawsze wychodzi „na nasze”. Np. od ponad pół roku w Belgii nie można wyłonić rządu i jest pewien problem. W przypadku Belgii to mały problem, bo tam jest pełna unijna cywilizacja, a nawet jest tam sama Bruksela, więc jakoś się poradzi. Ale w Polsce roku 1989 to był poważny problem i nie można było tego puścić na jakiś demokratyczny żywioł.
Warto pamiętać jak genialnie rozwiązali to nasi prawodawcy, dzieląc pięknie całą Izbę Poselską na dwie nierówne połowy i w ogóle było świetnie. Z jednym wszakże wyjątkiem: dali straszną plamę z tą nieszczęsną listą krajową, bo jakoś nie przyszło im do głowy, że ciemny naród weźmie i całą tę listę odrzuci. I to w taki sposób, że przy pomocy najznakomitszych nawet autorytetów moralnych nie da się tego ukryć i tej niedoróbki zaszpachlować!
No, ale jakoś to przeszło, pozmieniano w trakcie wyborów, co trzeba było zmienić i powstała nasza nowoczesna i pluralistyczna elita polityczna. I rządzi.
Jak rządzi, tak rządzi, ale z tą ordynacją ciągle są kłopoty. Bo wprawdzie szefowie partii mogą wpisywać na listy partyjne kogo chcą , ale ponieważ jest „pluralizm” i szefów jest kilku, i nie zawsze mogą się dogadać, więc próbują to jakoś poprawić, żeby zawsze na wierzchu było tego, kogo trzeba, a nie akurat tego drugiego czy trzeciego. Pobity więc został w Polsce rekord świata w częstotliwości zmian ordynacji wyborczej, ale, oczywiście na tym nie koniec i niebawem będą dalsze zmiany. Wprawdzie Polska w tym rankingu głupoty przoduje, ale nie jest żadnym wyjątkiem. Podobne problemy z demokracją mają wszystkie inne kraje, które – za naszym przykładem – zdecydowały się wejść na drogę demokratycznego pluralizmu i we wszystkich mamy podobną sytuację.
Wspólną cechą tych wszystkich sytuacji i podejmowanych prób i popełnianych błędów jest to, że kraje te słyszeć nie chcą o tym, żeby w którymś z nich wprowadzić ordynację taką, jaka funkcjonuje w najstarszych demokracjach współczesnego świata, a więc w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, w Kanadzie, czy – nie daj Boże – w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej! Wszystko, tylko nie to! Pod żadnym pozorem. Nie przypominam sobie, żeby w ciągu ostatnich 19 lat jakiś profesor prawa konstytucyjnego, ośmielił się powiedzieć, że skoro Anglicy czy Amerykanie od ponad 200 lat stosują u siebie taki system wyborczy, to nie może on być tak całkowicie głupi i bezsensowny, że może, kto wie, gdyby choć raz, dla odmiany, spróbować nie list partyjnych, ale właśnie jednomandatowych okręgów wyborczych, to może coś by się tu pozytywnie zmieniło? Mowy nie ma!
To stanowisko autorytetów ustrojowych i konstytucyjnych rozchodzi się całkowicie ze stanowiskiem przeciętnego obywatela. Polacy, niejako z natury rzeczy, odczuwają jakąś irracjonalną sympatię, czy podziw, w stosunku do Anglików, Amerykanów czy Kanadyjczyków. W odróżnieniu od profesorów, którzy uczą polskie dzieci, zwykli zjadacze chleba nie uważają Brytyjczyków za durniów, którzy nie są w stanie nawet wyborów porządnie przeprowadzić. Nic więc dziwnego, ze w tej ciemnej polskiej masie, propozycja jednomandatowych okręgów wyborczych – na wzór brytyjski czy amerykański – od razu znajduje sympatię i aprobatę. Dowodzą tego wszelkie badania opinii publicznej. Pomimo blokady medialnej tego tematu, pomimo oczywistej i nie maskowanej niechęci klasy politycznej, idea JOW Polakom się podoba.
Politycy, a przynajmniej ci, którzy na to miano zasługują, muszą brać pod uwagę nastroje społeczne i uwzględniać jakoś w swoich rachubach to, czego oczekuje od nich społeczeństwo. W szczególności, kiedy szykują się do wykolegowania swoich kolegów i muszą udawać demokratów. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że nowa partia, jaką parę lat temu była Platforma Obywatelska, zdecydowała się przejąć, ze względów taktycznych, postulat JOW w wyborach do Sejmu i wypisać je tu i tam, aby się nim, od czasu do czasu, pochwalić. Przeprowadziła nawet wielką akcję zbierania podpisów o referendum w tej sprawie. Nie wiem, być może rezultaty przeszły oczekiwania – zebrano w krótkim czasie ponad 750 tysięcy podpisów – a może liderzy PO zdali sobie sprawę, że takie igranie z ogniem jest zbyt niebezpieczne, tak czy owak, zebrane podpisy zostały wyrzucone do kosza i cała ta wielka akcja nie miała żadnego dalszego ciągu.
Jednakże idea JOW zapadła już w świadomość społeczną i postulat ten powraca i straszy naszych demokratów. Teraz jeszcze, jak się okazuje, postulat podjęła najmłodsza część naszego „społeczeństwa obywatelskiego”, nasza młodzież akademicka. A tu akurat 40 rocznica młodzieżowego buntu z roku 1968 i licho wie, co w tych gorących i nie rozumiejących życia głowach może się zalęgnąć?!
Pan Premier to ten sam wicemarszałek Sejmu Donald Tusk, który podczas Sesji w dniu 9 stycznia .2003 oświadczył:„Jeśli Polacy dzisiaj tak nisko cenią własne przedstawicielstwo, także naszą Izbę, to nie tylko ze względu na jakość pracy, ale także z tego pierwotnego powodu, jakim jest poczucie niepełnego uczestnictwa, często fałszywego, zafałszowanego uczestnictwa obywateli w akcie wyborczym. Polacy od lat mają przekonanie - i to przekonanie narasta - że dzień, w którym wybierają swoich parlamentarzystów, jest tak naprawdę dniem wielkiego oszustwa polskiego wyborcy przez aparaty partyjne.”
Od stycznia 2003 minęło już pełnych 5 lat i w ciągu tych pięciu lat można było – będąc szefem wielkie i wpływowej partii politycznej – co nieco w tej sprawie zrobić. No, zebrano prawie milion podpisów i 3 lata temu złożono je w Sejmie. Pan Premier ma więc pełne poparcie społeczne i legitymację do wprowadzenia JOW i doprowadzenia do tego, żeby dzień kolejnych wyborów nie był kolejnym dniem wielkiego oszustwa poleskiego wyborcy przez aparaty partyjne.
Zamiast tego Pan Premier oferuje nam reformy na poziomie gminy! Panie Premierze! Jedyne co rząd i Pan Premier może zrobić dla gmin, to – by tak rzec delikatnie – zostawić je w spokoju i pozwolić samym wybierać swoje władze bez ingerencji rządu. Gminy te, niczym kanie dżdżu, potrzebują stabilnego, solidnego rządu, który będzie w stanie prowadzić jakąś sensowną politykę. Dzięki takim wyborom parlamentarnym mamy dzisiaj – licząc od roku 1989 – nie tylko 14. premiera, ale 17. ministra edukacji, 21. ministra zdrowia, a 24 ministra rolnictwa. W innych resortach nie jest inaczej. Oczywiście, naturalnie, ze Pan wierzy, iż Pańska partia będzie rządzić co najmniej przez dwie kadencje. Ale w to samo wierzył np. Pański Wielki Poprzednik. Mieszkańcy polskich gmin już w to od dawna nie wierzą, bo wiedzą, nauczeni przykrym doświadczeniem 19 lat, że w systemie wyborczym, jaki Pan podtrzymuje, tak musi być, bo taka jest LOGIKA partyjnych wyborów.
Jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach samorządowych to dzisiaj nic innego, jak listek figowy, przykrywający partyjne pożądanie władzy niekontrolowanej i nie liczącej się z obywatelami. Może czas wreszcie przestać pozorować demokrację i wprowadzić w czyn męskie słowa, które z taką swadą głosił Pan z trybuny sejmowej pięć lat tem
Inne tematy w dziale Polityka