Miałem nadzieję, że ominie mnie dyskusja o strachach i prowokacjach Grossa, że nie dam się wciągnąć w wir debat i komentarzy na temat jego książek. Obserwując to, co się wokół tej książki dzieje dochodzę do wniosku, że abstrahując od zainteresowań i intencji Grossa oraz zawartości jego książek, mamy do czynienia z prowokacją polityczną skierowaną przeciwko Polsce i Polakom, przeciwko naszym interesom narodowym. Uważam, że prokuratura, zamiast zajmować się kwestią czy Gross nie obraził przypadkiem narodu polskiego, powinna raczej zająć się zbadaniem kto i dlaczego organizuje tego rodzaju antypolską kampanię propagandową, jak to się dzieje, że w tej kampanii biorą od razu udział wszystkie publiczne środki masowego przekazu, że temat leje się z mediów przez cała dobę, na okrągło, zupełnie tak, jakby w Polsce nie było tematów ważniejszych i bardziej podstawowych? Innymi słowy: komu służą te media, na które płacimy podatki i które, na mocy praw i obyczajów, służyć powinny nam i naszym interesom? Czy jest to tylko nadgorliwość naszych krajowych reprezentantów obcej racji stanu, czy też jest to kampania propagandowa orkiestrowana z zewnątrz, gdyż jest to ewidentnie antypolska kampania polityczna. Jeśli bowiem celem inicjatorów tej „humanitarnej i rozrachunkowej” akcji ma być problem antysemityzmu i odpowiedź na pytanie „dlaczego sąsiedzi mordowali sąsiadów”, to wypada zapytać dlaczego nie pisze się w Ameryce książek o antysemityzmie, na ten przykład, Rosjan lub Ukraińców?
Czytam „Historię Imperium Rosyjskiego” Michaiła Hellera i dowiaduję się z niej, że pogromy żydowskie były w Rosji tradycją sięgającą XI – XII wieku, a więc czasu, gdy w Polsce powstawało „Paradisus Iudeorum” – autonomia żydowska, w której Żydzi posiadali swoja odrębną administrację, swoje sądownictwo, swój własny system edukacyjny . W tym samym czasie, w sąsiednich krajach antysemityzm stanowił istotny składnik życia społecznego i politycznego. Na Ukrainie dzisiaj stawia się pomniki i ogłasza bohaterami narodowymi ludzi, którzy nie tylko stworzyli ideologię nienawiści etnicznej, ale jak najbardziej wcielali ją w życie, kierując formacjami zbrojnymi, które dokonywały zaplanowanej i zorganizowanej eksterminacji ludności żydowskiej. Ulica, po której chodziłem do szkoły we Lwowie nosi dzisiaj imię Stiepana Bandery, nieopodal stoi jego pomnik. Kto jak kto, ale Bandera ma niepodważalne zasługi w mordowaniu nie tylko Polaków, ale i Żydów. Historycznych „zasług” Bohdana Chmielnickiego, którego imię nosi dziś wielkie ukraińskie miasto, w mordowaniu i eksterminacji Żydów nie da się przecenić, bo na jego konto historycy zapisują wymordowanie ok. 100 tysięcy Żydów, co jest chyba osiągnięciem niebanalnym, zważywszy ówczesną gęstość zaludnienia tych ziem. No i, oczywiście, nie powinno się zapominać, że większość majątku polskich Żydów przeszła po wojnie w ręce niezwyciężonego Związku Sowieckiego i do dziś pozostaje w rękach jego spadkobierców. Jakoś jednak nie słyszymy, żeby światowe organizacje żydowskie TAM kierowały swoje żądania rekompensat i restytucji mienia i TAM przeprowadzały swoje badania na temat psychologicznym uwarunkowań i motywacji antysemityzmu.
Ze słowem „Żyd” zetknąłem się po raz pierwszy jako dziecko we Lwowie, kiedy nasza Mama trafiła pod sąd, bo powiedziała o kimś, czy do kogoś, że jest Żydem. Być może sędzia (czy prokurator?) ulitował się nad samotną matką dwóch maluchów, których ojciec w tym czasie balował na wczasach gdzieś pod Buchta-Nachodką i jedynie pogroził jej i kazał zapamiętać na całe życie, iż „w Sawieckom Sajuzie niet Żydow, tolko Jewreji” i że za powiedzenie o kimś „Żyd” można trafić do więzienia. Wtedy się dowiedziałem, że słowo „Żyd” jest słowem pejoratywnym i obelżywym, a prawidłowe określenie to „Jewrej”.
Kiedy Władza Ludowa wyzwoliła nas od naszego mieszczańskiego dorobku i dobrowolnie przetransferowała na Ziemie Odzyskane uczęszczałem do wielu szkół, w Szprotawie, Sławie Śląskiej, Oławie, Jeleniej Górze. Z tych lat nauki szkolnej nie przypominam sobie żadnych dzieci żydowskich, antysemickich dowcipów i w ogóle „problemu żydowskiego”. Może nie tylko mojej Mamie udzielono lekcji wychowawczej i że inni rodzice też wiedzieli, ze o Żydach głośno się nie mówi? Pozostaje jednak faktem, że z Żydami zetknąłem się dopiero na studiach na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego. Wśród Żydów, jak się wydaje, zdolności matematyczno-fizyczne są dość powszechne, więc moi żydowscy koledzy byli prawie bez wyjątku bardzo uzdolnionymi i wyróżniającymi się studentami, a ponieważ fizyka i matematyka były moją pasją, więc stosunki między nami układały się jak najlepiej. Niektórzy z nich wyjechali z Polski w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, gdy Władza zaczęła werbować wojowników do wojen na Bliskim Wschodzie i zaczęła zachęcać do wyjazdu do Izraela.
Na całym Wydziale stosunek do Żydów był bardzo pozytywny, ponieważ pracowali na nim wybitni żydowscy matematycy, jak Hugo Steinhaus, Edward Marczewski, Bronisław Knaster, Stanisław Hartman. Cieszyli się oni ogromnym szacunkiem i autorytetem .
Tak się złożyło, że do mieszkania, w którym mieszkaliśmy, dokwaterowano w latach pięćdziesiątych rodzinę rosyjskich Żydów, świeżo przybyłych z bezkresnych rejonów „ojczyzny proletariatu”.. Aczkolwiek w owym czasie na przydział mieszkania czekało się nieskończoną ilość lat, ludzie ci dostali mieszkanie bez czekania. Nie mówili oni nawet po polsku, a głowa tej rodziny dostała pracę w koszernej jatce, gdyż był z zawodu rzeźnikiem. Pomimo wspólnego korytarza i ubikacji, pomimo smakowitych zapachów kuchni żydowskiej wypełniających źle wentylowane mieszkanie, nasze współżycie układało się harmonijnie i bezkonfliktowo. W roku 1969 rodzina moich współlokatorów skorzystała z oferty i wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Jestem pewien, że wyjechali pod wielkim wrażeniem polskiego antysemityzmu, gdyż opowiadali mi o szykanach jakim zostali poddani podczas odprawy celnej i przeprawy przez granicę. Władza Ludowa zadbała, żeby świadomość polskiego antysemityzmu pozostała w ich pamięci.
Podczas urządzonej nam antysemickiej hecy roku 1968, moja Rada Wydziału była jedną z bodajże dwóch czy trzech rad akademickich, które zaprotestowały przeciwko szykanom i prześladowaniom, jakim poddano niektórych Żydów. W rezultacie tych szykan i represji niektórzy z moich żydowskich kolegów wyjechali z Polski, ale inni pozostali i kontynuowali pracę i karierę naukową w Polsce. Dzisiaj są znanymi i powszechnie szanowanymi profesorami.
Problem żydowski nie istniał i nie pojawiał się w czasie stanu wojennego i podczas naszej wieloletniej podziemnej walki. Moi żydowscy koledzy i przyjaciele, razem ze mną, działali aktywnie w podziemiu, zajmując się drukiem i kolportowaniem podziemnych wydawnictw, pisząc artykuły i robiąc wszystko to, co w podziemiu robić wypadało. Nigdy też nie przychodziło mi do głowy, żeby patrzeć na nich inaczej jak na innych, nieżydowskich towarzyszy broni.
Problem żydowski pojawił się dopiero w kilka lat po upadku PRL-u. Jako radny Rady Miejskiej Wrocławia ze zdumieniem patrzyłem jak pojawiają się, w polskim Wrocławiu, żądania rewindykacyjne, jak narasta problem restytucji mienia żydowskiego, którego przecież nie odebrali wrocławskim Żydom ani polscy mieszkańcy ani polskie władze tego miasta. Pomimo, że nowopowstała Gmina Żydowska liczy sobie kilkuset członków, i są to w większości młodzi ludzie, nagle się okazało, że Gminie tej należą się jakieś budynki, że trzeba oddać jej wielki miejski szpital, budować synagogę itd. itp. Na Sesji Rady Miejskiej wystąpił nieoczekiwanie Prezydent Wrocławia i zażądał uchwalenia budowy pomnika tzw. Nocy Kryształowej i powiedział, że nie życzy sobie jakiejkolwiek dyskusji tego tematu: Rada ma po prostu taką decyzję podjąć i szlus! Ponieważ nie należałem do zdyscyplinowanej partyjnej większości, więc pozwoliłem sobie zaprotestować i zapytać w „Liście Otwartym” co to takiego jest ta „Noc Kryształowa” i skąd się ona wzięła w historii mego kraju i dlaczego my, Wrocławianie, mamy budować tu jakieś pomniki? Nie trzeba dodawać, ze na ten List nikt do dzisiaj nie udzielił odpowiedzi. Zamiast tego, na uroczystość otwarcia pomnika zjawili się karnie premier polskiego rządu Jerzy Buzek, metropolita wrocławski ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz, ambasadorowie amerykański, niemiecki, izraelski. I inni notable.
Nie wierzę w dobre i przyzwoite intencje organizatorów tej kampanii medialnej wokół „Strachu” Grossa. Nie wierzę, że chodzi im o „dotarcie do prawdy”, o „naukę” i „:refleksję”. Nie wierzę, ze chodzi o sprawy fundamentalne, bo 17 lat temu napisałem książkę na temat bulwersujący opinię publiczną w Polsce, książkę w której przedstawiłem mechanizm i przebieg tzw. afery FOZZ. Z powodu tej książki przez 14 lat stałem przed Sądem Okręgowym w Warszawie, zanim ten sąd zdecydował się oddalić powództwo. Podczas tych wielu lat nie tylko nikt się za mną nie ujął, nie wołał o gwałceniu wolności słowa itp., ale nie przypominam sobie nawet jakiegokolwiek zainteresowania tą sprawą mediów publicznych. Nie zostałem nigdy zaproszony do publicznej telewizji czy radia., nie odbyła się żadna debata, żadne „Warto rozmawiać” żadna „Kropka nad I”. Świadkami w tym procesie byli tacy dygnitarze jak Jarosław i Lech Kaczyńscy, ale nawet i ten fakt nie przyciągnął jakiegokolwiek dziennikarza zainteresowanego tematem. Owszem, pamiętam, jak rektor pewnej wielkiej uczelni zabronił studentom zorganizowania spotkania z autorami „Via bank i FOZZ”. Podobnie przedstawia się sprawa z książkami i artykułami jakie napisałem na temat ordynacji wyborczej do Sejmu i postulatu jednomandatowych okręgów wyborczych.
Strach, także „Strach” Grossa, ma wielkie oczy i proponuję pewien dystans i ignorowanie tej zadymy, która ma nas skłócić i zaprezentować przed światem, że Polacy to naród ksenofobów, antysemitów, nienawistników i morderców. Pan Gross może sobie tak myśleć i pisać, jestem za wolnością słowa. Nie dawajmy się wciągać w te proste kanały socjotechniczne. Zajmijmy się naszymi, poważnymi sprawami. Zajmijmy się sprawą ordynacji wyborczej, bo wprowadzając jednomandatowe okręgi wyborcze sprowadzimy tzw. problem żydowski do jego właściwych proporcji.
Inne tematy w dziale Polityka