Jerzy Przystawa Jerzy Przystawa
107
BLOG

Tygrysy nie jedzą marchewki

Jerzy Przystawa Jerzy Przystawa Polityka Obserwuj notkę 9

Nazar Bojko i Jerzy Przystawa

Za parawanem proporcjonalności,

czyli dlaczego tygrys nigdy nie będzie jeść marchewki?

Przywódczą i kierowniczą siłą społeczeństwa sowieckiego, jądrem jego systemu politycznego, organizacji społecznych i gospodarczych jest Komunistyczna Partia Związku Sowieckiego.  KPZR istnieje dla narodu i służy narodowi. Partia komunistyczna, uzbrojona w naukę marksizmu-leninizmu, wyznacza ogólną perspektywę rozwoju społeczeństwa, kierunki wewnętrznej i zagranicznej polityki ZSRS, kieruje wielką twórczą pracą narodu sowieckiego, nadaje zaplanowany, uzasadniony naukowo charakter jego walce o zwycięstwo komunizmu. Wszystkie organizacje partyjne działają w ramach Konstytucji ZSRS” 

Art 6. Konstytucja ZSRS z 7 października 1979 

 

  Przeszło 17 lat temu III Zjazd Delegatów Ludowych Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich uchylił ów sławny art. 6 Konstytucji ZSRS, który określał władczy monopol KPZR w ustroju politycznym państwa. Krok ten oznaczał nie tylko możliwość pojawienia się, oprócz „przywódczej i kierowniczej” , innych organizacji politycznych, ale także możliwość ich aspirowania do udziału we władzy poprzez uczestnictwo w rywalizacji wyborczej.Od tamtej pory większość państw byłego obozu socjalistycznego odrzuciło zasady „demokracji ludowej” na rzecz zasad „demokracji liberalnej”. Jednakże, jak wiadomo, „uroda naszego życia – w teorii”.

Okazuje się, że nie tylko naszego.Los tak chciał, że na Ukrainie i w Polsce, prawie jednocześnie, obyły się przedterminowe wybory parlamentarne. Naturalnie, sam fakt takiej koincydencji o niczym nie świadczy, jak również i niczego nie wyjaśnia. Niemniej jednak skłania nas do pewnej refleksji i – nolens-volens- prowokuje do poszukiwania podobieństw.  Niezależnie od faktu przynależności Polski do Unii Europejskiej, a nawet do Układu z Schengen, przy bardziej starannej analizie okazuje się, że wybory ukraińskie z 30 września i polskie z 21 października 2007, mają  wiele cech wspólnych.

Osądźcie sami.

Po pierwsze, przedterminowe wybory „wyskoczyły” w pierwszej połowie kadencji obu parlamentów.

Po drugie: przyczyny, które do nich doprowadziły, sprowadzają się głównie do braku kontroli społecznej nad „elitami partyjnymi” , a w konsekwencji do niespotykanych wcześniej rozmiarów korupcji.

Po trzecie: według miarodajnych ocen autorytatywnych organizacji międzynarodowych, wybory w obu naszych krajach w pełni odpowiadały ogólnie przyjętym wymaganiom i standardom demokracji.

Przyjmując te podobieństwa za punkt wyjścia pojawia się, naszym  zdaniem w pełni uzasadnione i uprawnione pytanie: czy po tych wyborach możemy powiedzieć, że te przyczyny i uwarunkowania, które do nich doprowadziły, zostały usunięte?

Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle ważna, w szczególności dla Ukrainy: już zaraz po wyborach szereg polityków mówiło o tym, że nic nie wskazuje na to, żeby wrześniowe wybory miały być ostatnimi wyborami przedterminowymi. Sam Włodzimierz Litwin (b. przewodniczący Rady Najwyższej – odpowiednik marszałka Sejmu), którego ostre komentarze i prognozy, w ostatnich tygodniach dosłownie bombardują ukraińską przestrzeń informatyczną, ze szczerością godną proroka zapowiada, że „weszliśmy w pasmo przedterminowych wyborów”.

W Polsce też nie wszystko idzie gładko. Zapewnienia liderów Platformy Obywatelskiej, zwycięzcy ostatnich wyborów, że w ciągu najbliższych czterech lat nikt im nie przeszkodzi w spokojnym sprawowaniu rządów, należy przyjmować z dozą uprawnionego sceptycyzmu. Przecież dopiero dwa lata temu, gdy zwyciężyła partia  Prawo i Sprawiedliwość, jej lider, Jarosław Kaczyński, zapewniał, że PiS nie tylko utrzyma się przy władzy przez całą kadencję, ale także i po następnych wyborach będzie trzymał  ter rządów.

Jeśli chcemy uzyskać odpowiedź na postawione wyżej pytanie, konieczne jest zwrócenie uwagi na jeszcze jedno podobieństwo pomiędzy wyborami w Polsce i na Ukrainie, a mianowicie na procedury wyborcze, w wyniku których tworzy się Rada Najwyższa Ukrainy  i polski Sejm.

Na pierwszy rzut oka, porównując systemy wyborczy naszych dwóch krajów, możemy dojść do błędnego wniosku, że nie ma między nimi tak wiele wspólnego.

Po pierwsze, liczba i wielkość okręgów wyborczych : na Ukrainie – jeden ogólnonarodowy okręg wyborczy, z którego wyłania się 450 posłów; w Polsce – 41 regionalnych okręgów wyborczych, na każdy przypada od 7 do 19 mandatów.

Po drugie – wyborca karta do głosowania: na Ukrainie – wyborca może oddać głos wyłącznie na całą listę partyjną; w Polsce – musi postawić krzyżyk przy nazwisku wybranego kandydata.

Po trzecie – inny jest sposób rozdziału mandatów pomiędzy poszczególne partie i koalicje partyjne: na Ukrainie obowiązuje metoda Hare, w Polsce –d’Hondta.

Po czwarte – próg wyborczy: na Ukrainie – 3%, bez względu na to czy jest to lista partii politycznej czy koalicji; w Polsce – 5% dla partii i 8% dla koalicji wyborczych.

Jednakże, pomimo tych wszystkich oczywistych różnic, jest jedna cecha wspólna, która upodabnia do siebie , a nawet , można by powiedzieć tworzy wręcz rodzinne pokrewieństwo obu tych systemów wyborczych. Oba należą do rodziny systemów proporcjonalnych, co oznacza w praktyce, że ustrój polityczny państwa definiują pseudodemokratyczne struktury, które błędnie przyjęto uważać za  partie polityczne. Dłuższe doświadczenie Polski, oraz nie tak długie, ale wyraziste i pod wieloma względami pouczające doświadczenie Ukrainy, wykazały, że przy tzw. proporcjonalnym systemie wyborczym tylko „partie” mają realną szansę na uzyskanie swojego przedstawicielstwa we władzach państwa.

Ujęliśmy celowo słowo partie w cudzysłów, ponieważ charakter tych organizacji, które zarówno w Polsce jak i na Ukrainie pretendują do tej nazwy, z punktu widzenia zasad demokracji, jest bardzo daleki od tego, co to słowo sygnalizuje, tak w treści, jak i w formie.

Jakość politycznego „przedstawicielstwa”, które oferują  te byty polityczne: nieustanne awantury, rozłamy, skandale korupcyjne, wzajemne oskarżenia, tak między konkurentami jak i sojusznikami – to  wszystko, do bólu, dało się poznać w takim samym stopniu Polakom jak i Ukraińcom. W znaczenie mniejszym stopniu nasi obywatele mieli szansę uświadomić sobie to, co te „partie” starają się starannie ukryć przed ich oczami: proces wyłaniania kandydatów na posłów nie charakteryzuje się ani jasnością, ani przejrzystością, ani istnieniem ogólnie przyjętych kryteriów – z  punktu widzenia obywateli to prawdziwa terra incognita.

Ale nawet nie wdając się w wyjaśnianie sekretów „formuły”, według której układa się partyjne listy kandydatów, nie trudno wskazać na charakter zależności, jakie pojawiają się w trójkącie „lider partii – kandydat – wyborca”.

Zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie, od ostatniego elementu tej triady zależy niezmiernie mniej niż od pierwszego. Obywatele, w rzeczy samej, wybierać mogą tylko spośród tych, którzy już zostali wybrani. Wobec tego „przedstawiciele narodu” doskonale rozumieją, że swój mandat przedstawicielski nie zawdzięczają swoim wyborcom, lecz – przede wszystkim – tym, którzy ich umieścili na partyjnej liście kandydatów.

 Aczkolwiek, wypada zaznaczyć, ze  ta świadomość nie zawsze automatycznie oznacza posłuszeństwo, gotowość podporządkowanie się partyjnej dyscyplinie i woli lidera.Jak to zauważyła niedawno, w jednym w wywiadów telewizyjnych, Julia Timoszenko, w frakcjach partyjnych grupują się „różni ludzie” i  za każdego ręczyć nie można. Możemy jednak pozwolić sobie na uwagę, że ludzie, za których, w konsekwencji, nie można ręczyć, nie znaleźli się w tych frakcjach sami, ani nie wybrani przez ślepy los, lecz w rezultacie konkretnych przyczyn, uwarunkowań i porozumień. Dlatego, niezależnie od tego, kto tych ludzi „polecał”, całą odpowiedzialność za ich zachowanie się w zgromadzeniu ustawodawczym spoczywa na tych, którzy ich tam wprowadzili.

Nie można powiedzieć, że politycy obu naszych krajów traktują tę sytuację jako w pełni naturalną. Czy to dla uspokojenia swojego sumienia, czy nagłej potrzeby odegrania roli prawdziwych demokratów,  niejednokrotnie wypowiadali się w sprawie potrzeby wprowadzenia zasady wyborów w okręgach jednomandatowych. Na Ukrainie potrzebę tę artykułowali  publicznie np. wspomniany już Włodzimierz Litwin, czy b. minister spraw wewnętrznych Jurij Łucenko. 

 Włodzimierz Litwin, który ze sprawnością prawdziwego wirtuoza balansował na granicy progu wyborczego, na jednym z wystąpień w czasie kampanii wyborczej oświadczył: „Gdy ludziom mówi się, że ten system wyborczy trzeba zmienić, to oklaski są znacznie gorętsze, niż w reakcji na jakąkolwiek  inną inicjatywę społeczną.”

Uczciwie mówiąc, chciałoby się wierzyć, że dzisiaj ta propozycja została odłożona na bok tylko z powodu obiektywnych trudności, jakie pojawiły się w procesie koalicyjnych uzgodnień. I że gdy tylko wszystkie sprawy się poukładają, wówczas Rada Najwyższa Ukrainy podejmie dyskusję nad obiecanym przez Litwina projektem ordynacji wyborczej z okręgami jednomandatowymi. Przecież najważniejsze, to zacząć, a tam przecież tylko na to czeka  Jurij Łucenko, który tylko marzy o aktywnym lobbingu na rzecz systemu większościowego.

Pamiętając o mądrości ludowej, że nie ma niczego nowego  pod Słońcem, także politycznym, przyjrzyjmy się doświadczeniu Polski, w której sytuacja pod tym względem jest dużo bardziej określona, interesująca i wymowna.

W czerwcu 2004, Platforma Obywatelska, która w ostatnich wyborach zdobyła 41,5% głosów i już zakończyła rozmowy koalicyjne z PSL, wystąpiła z inicjatywą referendum pod hasłem „4 x TAK”. Liderzy PO zaproponowali Polakom zreformowanie prawa wyborczego, likwidację  Senatu, zmniejszenie liczby posłów do połowy  i zniesienie immunitetu poselskigo. Istota reformy prawa wyborczego, która była głównym elementem tej inicjatywy referendalnej, miała polegać na przejściu do zasady wyborów posłów wyłącznie w okręgach jednomandatowych.

Jednakże, gdy tylko zebrano ponad 700 tysięcy podpisów pod wnioskiem o takie referendum, partia Donalda Tuska zaczęła od razu wycofywać się z pomysłu.Szybko się okazało, że partia po prostu wykorzystała poparcie, jakim ta idea cieszy się w społeczeństwie polskim dla podniesienia swoich wyborczych notowań i że o nic więcej nie chodziło. Od tej pory politycy PO wracali już do tego tematu bardziej ostrożnie i nie tak głośno.

W tym przypadku najbardziej wymowne było zachowanie się PO w trakcie ostatniej kampanii wyborczej, w czasie której o JOW praktycznie się nie mówiło. Interesujące jest też coś innego, a mianowicie zachowanie się przeciwników i konkurentów Platformy! Logika podpowiadałaby,żeby jej konkurenci, obserwując zwycięski marsz PO, robili wszystko, aby to zwycięstwo ograniczyć i zminimalizować. Lepszej okazji, żeby przedstawić Donalda Tuska jako polityka niewiarygodnego i nie wywiązującego się z obietnic, trudno byłoby nawet wymyślić! Obiecywał przecież i referendum i reformę prawa wyborczego, a wszystko to porzucił w pół drogi, nie doprowadzając do żadnego rozumnego końca. Z jakiegoś jednak tajemniczego powodu, jego polityczni przeciwnicy, nawet tak zagorzali jak politycy Prawa i Sprawiedliwości, wykazali się albo krótką pamięcią, albo brakiem woli zwycięstwa. Nikt w ogóle nawet nie usiłował zarzucić Tuskowi czy to rzucania obietnic bez pokrycia, czy to w nie wywiązywaniu się z uroczystych zobowiązań.

Nasuwa się naturalny wniosek, że  wszystkim partiom politycznym znacznie bardziej na rękę jest zwycięstwo Platformy niż wywołanie publicznej dyskusji o jednomandatowych okręgach wyborczych. Dlatego, z ciężkim sercem, „wybaczyli” Donaldowi Tuskowi jego nieostrożne zabawy z tak wybuchową materią.

Na wyrękę Tuskowi przyszedł jego koalicyjny partner, Polskie Stronnictwo Ludowe, dostarczając mu politycznego alibi. Ujawniono więc opinii publicznej, że Platforma Obywatelska musiała odstąpić od swojego postulatu, bo zażądał tego  koalicjant – PSL. Dzięki temu, Donald Tusk, po raz kolejny, nie realizując swojej obietnicy, nie tylko zrzuca odpowiedzialność za niedotrzymanie słowa na barki swojego koalicjanta, ale też, w dogodnym dla siebie momencie, może ponownie wypisać na swoich sztandarach hasło jednomandatowych okręgów wyborczych.

Oczywistym jestem, że partie polityczne w Polsce, wyczuwając realne niebezpieczeństwo utraty monopolistycznej pozycji w procesie formowania władzy, na wszelkie sposoby przeciwstawiają się propozycji radykalnej reformy prawa wyborczego.Mówiąc obrazowo: tygrys nigdy nie będzie nigdy jeść marchewki. Może nam opowiadać o tym, jaka jest piękna, smaczna, słodka etc. malując przed naszymi oczyma wszystkie jej zalety, ale tylko dopóty, dopóki nie pojawi się realne zagrożenie, że dostanie ją na obiad. Możemy być pewni, ze z niesmakiem ją wypluje. Taka jest naturalna kolej rzeczy.

Podobnie jest z partiami politycznymi. Mogą nam opowiadać o zaletach wyborów w okręgach jednomandatowych, ale kiedy pojawia się realne zagrożenie, ze mogłoby do tego dojść, wówczas zrobią wszystko, aby się od tego uchylić. Nierozumne byłoby bowiem piłowanie gałęzi, na której się siedzi.PS. W Polsce, 16 listopada, zaprzysiężony został koalicyjny rząd PO i PSL

 

Artykuł opublikowany, w języku rosyjskim,  16 listopada na portalu Ukrayinska Pravda http://www.pravda.com.ua/news/2007/11/16/66966.htm16

Strona Ruchu JOW Pomóż wprowadzić JOW

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Polityka