Debata telewizyjna Kwaśniewski-Kaczyński, jaką zaserwowały nam wszystkie media w poniedziałek 1 października 2007, kojarzy mi się nieodparcie z inną podobną „debatą”, jaką 19 lat temu, 30 listopada 1988, odbyli przed kamerami telewizyjnymi komunistyczny szef OPZZ Alfred Miodowicz i Lech Wałęsa. Wbrew wysiłkowi wszystkich żurnalistów, którzy usiłowali rozpropagować jedną i drugą jako „pojedynek gigantów”, przy którym z zapartym tchem mieliśmy się emocjonować leninowskim „kto – kogo?”, oba spotkania miały charakter czysto symboliczny, a ich „punktowy” wynik jest całkowicie bez znaczenia. Dzisiaj znaczenie ma tylko fakt, że oto główny dekomunizator, deubekizator i lustrator wybrał sobie za głównego partnera człowieka, który symbolizuje wszystko to, z czym – według rozlicznych publicznych deklaracji – Jarosław Kaczyński nieustępliwie i nieugięcie walczy. Po dwóch latach niepodzielnego rządzenia Polską, antykomunistyczny premier, zasiadł z czołowym przedstawicielem (byłej!) komunistycznej nomenklatury do publicznego roztrząsania komu z nich Rzeczpospolita więcej zawdzięcza? Sukces, jak wiadomo, ma zawsze wielu ojców, a dwóch co najmniej i jedyną sprawą, jaka nie do końca została w tej debacie rozstrzygnięta, to pytanie czy „najszczęśliwszy okres w historii Polski” (tak obaj czcigodni rozmówcy zgodnie utrzymują) to bardziej zasługa dwóch lat rządów Kaczyńskiego czy 10 lat prezydentury Kwaśniewskiego?
W ten sposób, po 19 latach, mieliśmy pełną egzemplifikację status quo ante, czyli jak Okrągły Stół, zapowiadany w „debacie” Wałęsa-Miodowicz, w nienaruszonej – symbolicznie, rzecz jasna – postaci trwa nieprzerwanie w polityce polskiej. Okazuje się, ze pomimo wszystkich historycznych przemian, pomimo tego, że już sześciokrotnie Polacy szli do „demokratycznych wyborów”, to co skonstruowali dla nas w rozmowach w Magdalence Kaczyński z Kwaśniewskim et Co., trzyma się mocno i nie chce odejść. „Debata” Dwóch Panów K miała służyć, między innymi, zapewnieniu, że i nasze głosowanie za nie całe trzy tygodnie, nie będzie w stanie tego wspaniałego układu naruszyć. Po ostatnich wyborach roku 2005, kiedy SLD uzyskał zaledwie 12% mandatów w Sejmie, wielu naiwnych miało nadzieję, że przyszedł kres na publiczne istnienie tej postkomunistycznej formacji, że lustracja, deubekizacja itd. dokonają reszty i w że w kolejnym Sejmie już starej, komunistycznej nomenklatury nie zobaczymy. Wystarczyły nie całe dwa lata rządów Braci Kaczyńskich, żeby Kwaśniewski i jego zaplecze, triumfalnie powrócili na scenę polityczną. Spełnia się, jeszcze raz, wszystko to, co Jerzy Urban proponował w swoim słynnym liście do Stanisława Kani z 3 stycznia 1981.
Debata Kaczyński – Kwaśniewski, podobnie zresztą jak i cała dotychczasowa kampania wyborcza, ukazała w całej krasie cynizm i pogardę miłościwie nam panujących wobec fundamentalnych zasad i reguł demokratycznych wyborów. Fundamentem demokracji jest równość obywateli, a w art. 96.2 Konstytucji RP zapisano dodatkowo, że wybory do Sejmu mają być „równe”. Według Kaczyńskich i Kwaśniewskich jest to ta sama i taka sama „równość”, jaką zapewniała nam, w art. 80, Konstytucja PRL, sprowadzająca się do tego, że każdy wyborca ma tylko jeden głos. O żadnej innej równości, równości w całej procedurze wyborczej, nie ma mowy. Nie ma mowy w sensie dosłownym: tematu nie poruszają ani uczeni politolodzy, ani jeszcze bardziej uczeni konstytucjonaliści, ani mężowie stanu , ani spolegliwi żurnaliści i błyskotliwi, „mainstreamowi” publicyści wszystkich denominacji. Wszystko świetnie: idziesz do urny, nikt cię po drodze nie bije i nie zaczepia, oddajesz głos! Demokracja zachowania i uratowana! Nie potrzeba żadnych „obserwatorów” , ależ skąd?!
Nie ma żadnego znaczenia, ze odebrano nam nasze bierne prawo wyborcze; nie ma znaczenia, że istnieje uprzywilejowana klasa szamanów, którzy jedyni mają prawo ustalania, kto będzie kandydował, z jakiej listy i na którym miejscu; nie ma znaczenia, ze jedni dostają pieniądze z budżetu państwa, a inni muszą wszystko pokrywać z własnej kieszeni; nie ma znaczenia, że jedni otrzymują nieograniczoną ilość czasu w mediach publicznych, a inni figę z makiem – wszystko to furda, w demokracji po kaczyńskiemu i kwaśniewskiemu to wszystko nazywa się „wolne i równe wybory”, a cały demokratyczny świat z zapałem bije brawo! W tym samym czasie, gdy w TVP odbywała się debata K-K, w innej telewizji wygłaszał wykład wielki patron epokowych przemian – prof. Zbigniew Brzeziński, który akurat przypadkiem znalazł się w Gdańsku, pod gościnną opieką Platformy i Kościoła. Wiadomo, że „stoły”, z reguły, wymagają przynajmniej trzech nóg, a w Warszawie, w studio TVP, siedziały tylko dwie. W tej sytuacji nie dziwi, że prof. Brzeziński uważał za stosowne, dyskretnie oczywiście, wesprzeć trzecią. Ot tak, na wszelki wypadek, żeby nie było wywrotki. Profesor Brzeziński wychwalał tam bardzo Chiny, z czego wolno wyciągnąć wniosek, ze PAX Americana tyle dba o demokrację, co o zeszłoroczny śnieg. Czego w nadmiarze dowodzi amerykańskie budowanie demokracji w Iraku i innych krajach. Równość wyborcza? Demokratyczne wybory? Kogo to może obchodzić?
W „debacie” Jarosław Kaczyński, kilkakrotnie, wychwalał dobroczynne skutki działań Aleksandra Kwaśniewskiego na Ukrainie. To zrozumiałe, bo tam „biez wodki nie razbieriosz”, a w tej konkurencji, niestety, Kaczyńskiemu nie mierzyć się z Kwaśniewskim i Premier uczciwie to przyznaje. Na Ukrainie odbyły się właśnie kolejne demokratyczne wybory do parlamentu. Może nawet bardziej „demokratyczne” i bardziej „proporcjonalne” niż w Polsce, bo tam wyborcy nie potrzebują nawet wiedzieć kim są kandydaci na posłów. Nikomu to jednak nie przeszkadza i ponad 3,5 tysiąca demokratycznych obserwatorów zagranicznych, w tym kilkuset z Polski, nie wniosło żadnych zastrzeżeń.
Ale, niestety, wybory na Ukranie, nawet jeszcze bardziej przedterminowe niż w Polsce, nie przyniosły spodziewanego rozstrzygnięcia i polityczny pat przedwyborczy stał się od razu patem powyborczym. Wydaje się, z prawdopodobieństwem bliskim jeden, że to samo czeka sprytnych inżynierów wyborczych w Polsce: nie będzie pisowskiej większości parlamentarnej w przyszłym Sejmie, podobnie jak nie będzie większości Platformy, o „lewicy” nie wspominając. Nie będzie też dwubiegunowej sceny politycznej, o jakiej wydaje się marzyć Jarosław Kaczyński. Będzie kolejny pat, podobny do tego, jakim zakończyła się skrócona kadencja Sejmu. Pieniądze wyrzucone na bilbordy i debaty, plakaty i ulotki, komisje małe i duże, to pieniądze wyrzucone w błoto. Powiększą tylko rozmiary społecznego kaca, jaki co raz dotkliwiej odczuwa co raz więcej Polaków.
Z tego pata można wyjść tylko na jeden sposób: przeprowadzając uczciwe wybory, wybory równe i bezpośrednie, wybory z zagwarantowaniem prawa obywateli polskich do kandydowania na równych zasadach, wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych.
Inne tematy w dziale Polityka