Dziś prawie wszyscy, łącznie z Wielkim Wodzem, głoszą, że wybory już raczej bliżej niż dalej, rozpoczyna się więc przedwyborcze dzielenie skóry na niedźwiedziu, uczone analizy analityków i przepowiednie politycznych jasnowidzów. Wszyscy też, od prawa do lewa i wokół, mają świadomość, że wybory w tej samej ordynacji do niczego sensownego nie doprowadzą: polska nawa państwowa dryfuje w nieokreślonym kierunku i wznoszenie głośnych okrzyków przy uszkodzonym sterze i nielojalnej załodze w niewielkim tylko stopniu pomaga przy wytyczaniu i trzymaniu się kursu. Co raz powszechniej staje się zrozumiałym, że tzw. klucz proporcjonalny – głosowanie na listy partyjne – to jest mechanizm podziału i dezintegracji sceny politycznej i co raz częściej wygłaszane są marzenia o „dwupartyjnym parlamencie” i jak by to było dobrze, gdyby tak się wreszcie „ułożyło”, że z jednej strony patriotyczna prawica, z drugiej jeszcze bardziej patriotyczna lewica, stabilny rząd i w ogóle wspaniale. Kłopot jednakże w tym, że z mechanizmem dezintegracji – który wymusza rozdrobnienie i nietrwałe koalicje – poradzić by mógł sobie tylko jakiś Wielki Autorytet, jaki byłby w stanie nakłonić Polaków do zaufania mu i zagłosowania na ludzi przez niego wskazanych. Tak się jednak składa, że ostatnim takim autorytetem był nieśmiertelny Lech Wałęsa i w roku 1989 był on w stanie, rzeczywiście, nawet konia wypromować na senatora. Niestety, ludzie przez niego wypromowani okazali się – by nikogo nie urazić - nie najwyższej jakości – a on sam cały ten autorytet roztrwonił błyskawicznie. W pozostawionym przez niego zwierzyńcu politycznym nie pojawiła się żadna charyzmatyczna postać, która byłaby w stanie natchnąć Polaków zaufaniem i nadzieją. I trudno się temu dziwić, jeśli się pamięta klucz, według którego rekrutowano ludzi do Magdalenki i Okrągłego Stołu, a więc i kandydatów do historycznego zdjęcia z Wałęsą.
Jest znane wyjście z tego politycznego impasu, sprawdzone i wypraktykowane w świecie, jest prosty sposób na zastąpienie mechanizmu podziału i dezintegracji – mechanizmem łączenia i integrowania - tym sposobem są wybory w jednomandatowych okregach wyborczych na wzór brytyjski, First-Past-The-Post. O takim wyjściu nie chcą jednak słyszeć nasze pociotki po Wałęsie, albowiem na jego przykładzie przekonali się jak ryzykowną rzeczą są wybory w okręgu jednomandatowym. Pamiętają przecież, że ten sam Lech Wałęsa, który - dopiero co! – był w stanie jednym palcem wskazać ze stuprocentową pewnością wszystkich posłów i senatorów, w kolejnych wyborach upadł tak nisko, że poparło go nie więcej niż 1% wyborców! I wiedzą, ze to się może każdemu przytrafić, żeby nie wiem gdzie szyto mu nowe garnitury i dobierano nie wiadomo jak pachnące krawaty!
Idą więc dalej tą samą drogą kwadratowania koła, czyli usiłując scalić scenę polityczną przy pomocy mechanizmu dezintegrującego, dobierając nowe elementy procedury, zmieniając przeliczniki, wielkości okręgów wyborczych, zasady rejestracji itd. itp. Ostatnio pojawił się nowy, genialny pomysł: wybory w 115 okręgach czteromandatowych! Chytrze kombinują: czteromandatowe okręgi oznaczają, że „naturalny próg wyborczy” zostanie wywindowany na wysokość kilkunastu procent, w ten sposób wycięte zostaną takie partie jak Liga, Samoobrona, PSL a może nawet i SLD i wtedy : hulaj dusza! Wszystkie mandaty przypadną PiS i PO!!
W Polsce, przy takim poziomie nauk politycznych, jaki odziedziczyliśmy po komunizmie, wszystko jest możliwe. Skoro można było wprowadzić tak absurdalny system wyborczy, w jakim wybiera się posłów do Parlamentu Europejskiego, więc i ten pomysł ma prawo doczekać się realizacji. Warto zatem uświadomić sobie dwie rzeczy.
Po pierwsze, system taki w jaskrawy sposób łamałby konstytucyjną zasadę proporcjonalności.
Politolodzy na świecie od dawna wprowadzili pewien sposób oceny, czy wybory są, czy nie są „proporcjonalne”. Tą miarą jest tzw. indeks dysproporcjonalności, inaczej zwany indeksem L-S lub indeksem Gallaghera. Odpowiada to czemuś, co w naukach ścisłych określane jest jako „średnie odchylenie kwadratowe”. Gdyby wybory były naprawdę proporcjonalne, a więc gdyby procent zdobytych przez wszystkie partie mandatów był równy procentowi uzyskanych głosów wyborców, to ten indeks wynosił by ZERO . Tak jednak nigdy nie jest i wybory tym bardziej są „nieproporcjonalne” im większa jest wartość tego indeksu. Tak argumentowali Kaczyński, Dorn, Marcinkiewicz i inni, kiedy w roku 2001 skarżyli ordynację wyborczą do Trybunału Konstytucyjnego: „Otóż efekt, do jakiego prowadzi system wyborczy do Sejmu zawarty w ordynacji z 1993 r.: 15,8 w 1993 r. i 9,8 w 1997 r. – sytuuje ten system wśród systemów większościowych z okręgami jednomandatowymi, gdzie indeks L-S wynosi odpowiednio: Wielka Brytania – 10,8; Nowa Zelandia – 11,1; Kanada – 11,3; Francja – 13,9; Indie – 17,8.” (zob.: http://jow.pl/pdf/biuletyn08.pdf). Te porównania są wymowne, ale wybrane trochę na „chybił – trafił”, bo np. w przypadku wyborów w Wielkiej Brytanii mamy i inne wyniki: np. w roku 1951 – 2,80; w r. 1955 – 4,20; w r. 1970 – 6,62 itd. (zob. http://www.jow.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=291&Itemid=96&limit=1&limitstart=5). Ale to tylko dodatkowo podnosi zasadność skargi konstytucyjnej .
Stosowane do tej pory w Polsce metody d’Hondta, Sainte-Lague, Hare czy Niemeyera są metodami rozdziału proporcjonalnego tylko w sensie ASYMPTOTYCZNYM, a więc gdy okręgi są bardzo duże i rozdziela się bardzo dużo mandatów. W Polsce mamy okręgi od 7-mio do 19-to mandatowych. Im mniej mandatów na okręg tym gorzej spisują się wszystkie te naukowe przybliżenia. W symulacji komputerowej przeprowadzonej przez nas na statystyce wielu milionów wyborów (zob. http://www.jow.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=291&Itemid=96), pokazaliśmy, że w przypadku okregów 12-to mandatowych najbardziej prawdopodobna (środek krzywej „dzwonowej”) wartość indeksu L-S wynosi ok. 6,5; dla 9-cio mandatowych ok. 9; dla 7-mio mandatowych ok. 11,5. Okręgów 4-ro mandatowych nie badaliśmy, ale bez ryzyka większego błędu można założyć, że maksimum krzywej powędruje w okolice 20. Takiej „proporcjonalności” wyborów mogło by być za dużo nie tylko dla Rzecznika Praw Obywatelskich ale nawet dla tak skądinąd „spolegliwych” sędziów Trybunału Konstytucyjnego!
Po drugie: według matematyka Krzysztofa Ciesielskiego ordynacja proporcjonalna winna się raczej nazywać paradoksalną, a to dlatego, ze kryją się w niej pułapki, trudne do przewidzenia. Może się więc zdarzyć, ze nasi „inżynierowie ordynacyjni” mogą na tych zabiegach przejechać się jak Zabłocki na mydle, a przestrogą dla nich mógłby być los Silvio Berlusconiego, który na swoją zgubę wprowadził osławione „porcato” – czyli blokowanie list wyborczych. Podobnie zresztą jak na machinacjach z ordynacją w roku 2001 przejechały się AWS i Unia Wolności. Chodzi o to, że obecnie średni okręg wyborczy liczy sobie ok. 730 tysięcy wyborców, przy 115 okręgach będą to okręgi trzykrotnie mniejsze i wielkie miasta przestaną odgrywać tak kluczową rolę. Jak wiemy w tzw. terenie nasze wspaniałe partie polityczne, poza SLD i PSL, mają struktury raczej śladowe. Dowodzą tego wybory samorządowe, gdzie np. w ostatnich wyborach PSL zdobył 253 mandatów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, podczas gdy PiS – 77, a PO zaledwie 46.
Oczywiście, w ordynacji paradoksalnej tak być nie musi. Sezonowe partie polityczne mogą co sezon zmieniać kostiumy, kompozycję, barwy i programy. Do dzisiaj jedynymi nie sezonowymi partiami były SLD i PSL. Jednakże na naszych oczach SLD przekształca się w LiD, podobnie jak znikają Samoobrona i LPR transformując się w LiS. PO i PiS napinają muskuły demonstrując wolę wiecznego trwania Warto jednak pamiętać, ze obie te partie istnieją dopiero drugi sezon polityczny, a w połowie sezonu 1997- 2001 AWS i UW też wyglądały jak skonstruowane na zawsze. Może uda im się przetrwać kolejne majstrowanie przy ordynacji wyborczej i przejdą na drugi brzeg suchą nogą. Jedno jest jednak pewne: na takich machinacjach najgorzej wyjdziemy my, obywatele Rzeczypospolitej
Inne tematy w dziale Polityka