Dwa dni przed 30 rocznicą wprowadzenia stanu wojennego stałem na przystanku obok Pasażu Handlowego na Placu Grunwaldzkim we Wrocławiu, kiedy z piskiem opon i fasonem przejechało koło mnie nowiutkie Maserati, a za kierownicą zobaczyłem mojego dobrego znajomego sprzed 30 lat, największego polityka Dolnego Śląska ( a może i całej Polski?), legendę „Solidarności” Władysława Frasyniuka. I jakoś tak, od razu, przypomniała mi się znana opowieść, jak to w przygotowaniach do Okrągłego Stołu, przed pałacykiem na Foksal oczekiwali na przyjazd Księdza Prymasa Stanisław Ciosek i Lech Wałęsa. Po chwili podjechał błyszczący Mercedes z Kardynałem Glempem. Widząc podziw malujący się na twarzy Wałęsy, dowcipny Ciosek zagadał: „ jeśli się porozumiemy, to wkrótce wszyscy będziemy jeździli takimi samochodami.”
Jak mówią Włosi Se non e vero, e ben trovato – jeśli nawet to nieprawda, to dobrze powiedziane. Maserati Frasyniuka to tylko jeden z rozlicznych dowodów, że „pójście razem” naprawdę się opłaciło, a proroctwo sekretarza KC Stanisława Cioska spełniło się w pełni. Może nawet za bardzo.
Popatrzmy na skład ludzi, których gen. Kiszczak zaprosił do Magdalenki na poufne rozmowy, jakie miały rozstrzygnąć o losie Polski na pokolenia: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Mieczysław Gil, Lech Kaczyński, Jacek Kuroń, Władysław Liwak, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Merkel, Adam Michnik, Alojzy Pietrzyk, Edward Radziewicz, Henryk Sienkiewicz, Andrzej Stelmachowski, Witold Trzeciakowski i Lech Wałęsa. Razem 16 panów ( „parytet” panów i pań wtedy jeszcze nikomu nie przychodził do głowy!), a wśród nich (aż!)4 członków władz krajowych zdelegalizowanego NSZZ Solidarność (Bujak, Frasyniuk, Merkel i Wałęsa). Poza laureatem Nagrody Nobla Lechem Wałęsą i dwoma znakomitymi profesorami, Stelmachowskim i Trzeciakowskim, wszyscy pozostali to prawdziwi gołodupcy, którzy pomarzyć mogli co najwyżej o Polonezie z drugiej ręki.
Od „Magdalenki” los się do nich uśmiechał i zgotował im wszystkim zawrotne kariery w stylu prawdziwie amerykańskim, w których Mercedes z kierowcą to jedynie drobny szczegół. Z tych „Szesnastu Wspaniałych” tylko Lech Wałęsa i Edward Radziewicz nie dostąpili zaszczytu piastowania mandatu posła lub senatora, ale może żaden z nich nie ma podstaw, żeby się uważać za pokrzywdzonego. Wszyscy pozostali sprawowali mandaty poselskie lub senatorskie po kilka razy. Sześciu zostało dodatkowo ministrami, jeden premierem. Najwięcej godności i zaszczytów spadło na barki Lecha Kaczyńskiego, bo poza posłowaniem i senatorowaniem, był jeszcze Prezesem Najwyższej Izby Kontroli, dwukrotnie ministrem, prezydentem Warszawy i Prezydentem RP wreszcie.
Los zabrał z tego padołu Bronisława Geremka i Lecha Kaczyńskiego, ale pozostali „magdalenkowicze” mają się dobrze, a może nawet lepiej. Mają więc powody do satysfakcji, deal ze Stanisławem Cioskiem and Co. udał się całkiem, całkiem. A Polska? A „Solidarność”? A „Ursus”, którego interesów miał bronić Zbigniew Bujak? A „Pafawag”, „Dolmel”, „Archimedes”, „Hutmen”, „FAT” czy „Fadroma”, które udzielały schronienia i opieki Frasyniukowi? A „Stocznia Gdańska” – kolebka „Solidarności”? A „Huta Lenina”, która wypromowała Gila? A kopalnie?
30 lat temu, nad rankiem 15 grudnia, razem z Frasyniukiem, Piniorem, Bednarzem i Labudziną opuszczałem chyłkiem „Pafawag”, którego bramy akurat forsowało ZOMO. Wyprowadzano nas przez ogródki działkowe i podzielono na dwie grupy. Frasyniuk z Piniorem i Bednarzem poszli w jedną stronę i z „Pafawagu” przerzucono ich do „Dolmelu”,a potem dalej, do „FAT-u” i „Hutmenu” bo wszystkie te zakłady tworzyły dość zwarte fabryczne miasto. Ja z Barbarą Labudziną odczekaliśmy do końca godziny policyjnej i wyruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu kryjówki dla RKS. Ksiądz Biskup Adam Dyczkowski przebrał mnie w swoją kurtkę i czapkę i skierował do ks. dra Franciszka Głoda, proboszcza kościoła św. Elżbiety przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie na wieży kościelnej zainstalowaliśmy pierwszą podziemną siedzibę Zarządu Regionu „Dolny Śląsk”. I tak zaczęła się romantyczna przygoda walki podziemnej.
Ten romantyzm, z upływem miesięcy i lat płowiał i blakł. Rozchodziły się podziemne drogi, nad czym nieustannie pracowała Służba Bezpieczeństwa, ale największych spustoszeń dokonywała głupota, brak wyobraźni, dyscypliny i prostych zasad moralnych. To długa i patetyczna historia. Z Władysławem Frasyniukiem spotkałem się ponownie jesienią 1988, gdy Lech Wałęsa, z jego i innych pomocą, już zakładał nową „Solidarność”, kasował podziemne struktury i tworzył swoje. Było to spotkanie „negocjacyjno – koncyliacyjne” między „starym”, podziemnym RKS, a nowym, już prawie naziemnym, RKW. Byłem oszołomiony zmianami, jakie zaszły w tym kiedyś prostolinijnym, sympatycznym młodzieńcu. W pewnym momencie tych „negocjacji” nie wytrzymałem i krzyknąłem: „Człowieku! Opanuj się! Coś ty z siebie zrobił? A raczej co myśmy z ciebie zrobili?....”
W kwietniu 1989, już po rejestracji nowego związku zawodowego pod starą nazwą, uczestniczyłem w wielkim zebraniu „Solidarności” na Politechnice Wrocławskiej, z udziałem Władysława Frasyniuka i szefa podziemnego RKS Marka Muszyńskiego. W swoim wystąpieniu powiedziałem: „Apeluję do Wladysława Frasyniuka, żeby się zreflektował, bo działając tak, jak działa może i zyska fotel posła czy senatora, ale straci cały szacunek i uznanie rodaków, które swoją dotychczasową walką zyskał.”
Nie poszło tak prosto. Na wiosnę 1991, jako radny Rady Miejskiej Wrocławia ośmieliłem się publicznie wystąpić z wnioskiem o odwołanie radnego Frasyniuka (jednocześnie sprawującego mandat posła) z funkcji delegata Rady do Sejmiku Wojewódzkiego, a to na tej podstawie, że radny Frasyniuk opuścił już kolejnych 10 sesji Rady Miejskiej. Uznałem więc, że Frasyniuk tak specjalnie tym co robi Rada się nie przejmuje, nie widziałem więc dlaczego miałby ją reprezentować? Za tę moją bezczelność zostałem poddany nieledwie orwellowskiej „godzinie nienawiści”, a moi koledzy – radni, po kolei, wstawali i bezlitośnie dawali odpór, nawet twierdząc, że aby dobrze reprezentować Radę wcale nie potrzeba uczestniczyć w jej pracach! Szczególnie utkwiło mi w pamięci wystąpienie pewnego mojego akademickiego kolegi, który wołał z trybuny: „Postawa radnego Przystawy budzi we mnie wstręt i obrzydzenie moralne. Jak można krytykować takiego człowieka? A pan co zrobił dla miasta, ze ma pan czelność tak się wypowiadać?”
No, to się już zmieniło. Wątpię czy znajdzie się dzisiaj jakieś oficjalne czy nieoficjalne gremium, w którym nawet ostra i surowa krytyka Władysława Frasyniuka, byłaby uznana za coś niewłaściwego. Dzisiaj został mu już tylko nowy Maserati.
I, obawiam się, nie pomoże mu w tym najnowsze wydarzenie filmowe, obraz Waldemara Krzystka „80 milionów”. Recenzent miesięcznika „Kino”, ks. Andrzej Luter, napisał „Wielką siłą filmu Krzystka jest prawda, z jaką przedstawia tamte czasy". W książce Chestertona jest anegdota o proboszczu na kolacji u biskupa, któremu podano jajko nie całkiem nadające się do spożycia. „Księże Proboszczu, czyżby jajeczko było niedobre?” „Ależ owszem, Ekscelencjo, jest dobre, jest miejscami dobre”. I tak jest z historią opowiedzianą przez Waldemara Krzystka. Historia powoli odsłania swoje kulisy. Wczorajsi bohaterowie nie zawsze przy tym zyskują blasku.
Zatrzymałem się tutaj nad postacią wybitnego koryfeusza przemian ustrojowych, bo przypadkowo tak się składa, że jestem także świadkiem historii i świadkiem działań i zdarzeń, o których ogólnie nie wiele wiadomo. Mam takie nieodparte wrażenie, że zdrapanie lukrowanej polewy z publicznie sprzedawanych pozostałych figur „Wspaniałej Szesnastki” mogłoby wielu z nas głęboko rozczarować.
30 lat po 13 Grudnia Polsce potrzebny jest dostęp do prawdy nie lukrowanej, nie rocznicowej, nie bohaterskiej, nie protakiej i nie prosiakiej. Potrzebna nam jest trzeźwe spojrzenie na ludzi i ich czyny, przede wszystkim tych ludzi, którym chcemy powierzyć losy naszej Ojczyzny. Potrzebne nam są jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do Sejmu.
Inne tematy w dziale Polityka