Już za kilka dni, w czwartek, 5 maja, obywatele Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej przystąpią do referendum w sprawie systemu wyborczego i odpowiedzą na pytanie sformułowane następująco: „Obecnie Zjednoczone królestwo wybiera członków Izby Gmin w systemie first past the post . Czy system ten powinien być zmieniony na system alternative vote?”. Odpowiedź TAK będzie oznaczała, że wyłanianie posłów będzie się odbywało podobnie, jak w Australii – drogą głosowania preferencyjnego – a odpowiedź NIE, że Brytyjczycy pozostaną przy starym systemie, w którym „zwycięzca bierze wszystko”, a więc kandydat, który uzyskuje w okręgu największą ilość głosów dostaje mandat. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku wybory odbywać się będą w okręgach jednomandatowych (JOW), ale zwycięzcę tych wyborów wyłaniać się będzie inaczej. Zilustrujmy to na przykładzie.
W okręgach jednomandatowych zgłasza się, przeciętnie, 5 kandydatów na jedno miejsce parlamentarne. Wyobraźmy sobie, że w jakimś okręgu, liczącym 100 tysięcy wyborców, wyniki głosowania były następujące
Kandydat
|
Ilość głosów
|
Procent poparcia
|
White (Partia Demokratyczna)
|
6 000
|
6,0%
|
Smith (Partia Pracy)
|
45 000
|
45,0%
|
Jones (Partia Liberalna)
|
35 000
|
35,0%
|
Johnson (Zieloni)
|
10 000
|
10,0%
|
Davies (Niezależni)
|
4 000
|
4,0%
|
W dotychczasowym systemie First Past The Post mandat od razu otrzymałby Smith, którego poparło najwięcej, bo 45 tysięcy wyborców (45%). W systemie AV głosy należy ponownie przeliczyć. Wyborcy, przed wrzuceniem głosu do urny, zobowiązani byli ponumerować kandydatów według swoich preferencji, numerami od 1 do 5. Odkłada się więc na bok głosy, w których numer 1 uzyskał ten, kto zdobył najmniej głosów (Davies) i przydziela się te głosy pozostałym kandydatom, zamieniając numer 2 na 1, numer 3 na 2, 4 na 3 i 5 na 4.
Przypuśćmy, że połowa wyborców Daviesa dała numer 2 Smithowi, a połowa Jonesowi. W ten sposób Smith i Jones mają o 2 tysiące głosów więcej, co daje im, odpowiednio, 47 000 i 37 000. Nadal nie ma więc zwycięzcy, bo żaden z nich nie przekroczył 50%.
W następnym kroku odkłada się na bok głosy oddane na White’a (6 tysięcy) i przydziela je pozostałym kandydatom w ten sam sposób. Gdyby teraz się okazało, że w tych głosach nieco więcej niż 3 tysiące wskazało Smitha jako nr 2, to Smith miałby już ponad 50% i mandat. Jeśli nie, to procedurę należałoby powtórzyć. Postępując podobnie z głosami oddanymi na Johnsona.
Na Wyspach Brytyjskich trwa energiczna kampania referendalna, a w tej kampanii ostre, często emocjonalne i demagogiczne wypowiedzi zwolenników „NO” i zwolenników „YES”. Koalicja rządząca jest podzielona: Konserwatyści są w całości za „NO”, a Liberałowie – inicjatorzy tego referendum – za „YES”. W pozostałych partiach jest różnie, Laburzyści są podzieleni. Obecny szef Partii Pracy uważa referendum za stosowną okazję do obalenia Camerona, który wypowiada się stanowczo przeciw AV. Jednakże była przewodnicząca Partii Pracy i minister Spraw Zagranicznych w rządzie Toniego Blaira, Margaret Beckett, sformułowała swój stosunek zwięźle: „Nasz system jest prosty, uczciwy i decyduje o tym, kto sprawuje rządy. AV natomiast jest kosztownym i skomplikowanym politycznym bublem” (complicated political fudge).
Przeciwko obecnemu systemowi wysuwa się zarzuty o marnowaniu głosów, o niesprawiedliwości i niereprezentatywności, a podnosi się jako zaletę, że system AV zapewnia ponad 50. procentowe poparcie zwycięskiemu kandydatowi. Ale czy to prawda?
Na stronie internetowej Australian Electoral System znajduje się przykład wyborów z roku 1990 w okręgu Richmond, w którym szef rządzącej partii, National Party of Australia, Charles Blunt, przegrał z mało znanym kandydatem Neville Newell’em. W „pierwszej rundzie” Blunt uzyskał 40,9% głosów poparcia, a Neville Newell 26,7%. Głosy trzeba było redystrybuować i przeliczać siedmiokrotnie, zanim wyłoniono zwycięzcę! Za siódmym przeliczeniem, kiedy już odrzucono i rozdystrybuowano głosy pozostałych sześciu konkurentów, wygrał Newell z poparciem 50,5% wobec 49,5% Blunta. Czy taki rezultat przekonuje nas do bezwzględnej przewagi jednego kandydata nad drugim?
Przeciwko AV wystąpiło, z listem otwartym, 25 znanych brytyjskich historyków, takich jak Niall Fergusson, David Starkey, Simon Sebag – Montefiore, Anthony Beevor i inni. Piszą oni, że system AV jest „głęboko nie-brytyjski” (profoundly un-British) i podkopuje zasady demokracji, przede wszystkim zasadę równości głosów wyborców, gdyż głosy jednych liczy się po wiele razy, a innych tylko raz. Przywołuje się opinię Winstona Churchilla z roku 1931 (wtedy też była batalia o wprowadzenie AV), że „ w systemie AV o wyborze decydują najbardziej bezwartościowe głosy oddane na najbardziej bezwartościowych kandydatów”, że o wyborze decyduje ślepy traf, co obniża szacunek dla Parlamentu i procedur parlamentarnych. Nic więc dziwnego, że z przykładu głosowania australijskiego skorzystały, do tej pory, jedynie Fidżi i Nowa Gwinea, które zresztą wcale z takiego sposobu wyborów nie wydają się być zadowolone.
W kampanii politycznej, w której chodzi o zwycięstwo jednej partii nad inną, trudno o prawdę i wyważone argumenty. Z polskiej perspektywy o tyle trudno wyrobić sobie dobrze uzasadnioną opinię, że oba konkurujące tam systemy, to dwa systemy JOW, oba gwarantujące odpowiedzialność posłów przed wyborcami, oba respektujące zasady demokracji w stopniu nieporównywalnym z tym, co ma miejsce w Polsce, oba gwarantujące obywatelom ich bierne i równe prawo wyborcze. Być może najbardziej istotną między tymi systemami różnicę wskazał premier David Cameron: gdy Zjednoczone Królestwo wprowadzi u siebie australijski system AV, to rządy koalicyjne staną się regułą, a nie wyjątkiem, jak do tej pory! W istocie, rząd Camerona jest pierwszym brytyjskim rządem koalicyjnym po II wojnie światowej.
Porównajmy te dwa systemy przez lupę historii: od roku 1919 Australijczycy 36 razy wybierali swój Parlament. W tym 25 razy w wyniku wyborów powstawały rządy koalicyjne, a tylko 11 razy jedna partia obejmowała władzę. Jak więc widzimy, jest to zupełne przeciwieństwo sytuacji brytyjskiej. Pod tym względem skutki AV zbliżone są do skutków tzw. ordynacji proporcjonalnej, gdzie koalicyjność jest żelazną regułą, a sytuacji, w której w wyniku wyborów jedna partia przejmuje władzę (i odpowiedzialność za państwo!) nie podobna znaleźć ze świecą.
Czy ogół Brytyjczyków, tak jak ich Liberałowie, życzy sobie koalicyjnych rządów? Czy podoba im się sytuacja podobna do polskiej, gdzie zawsze premier ma na kogo zwalić winę za niepowodzenia swego rządu i usprawiedliwiać swoje braki tym, że on nic nie może, bo wszyscy są przeciwko niemu? Niedawno słyszeliśmy jak Donald Tusk wyjaśniał w ten sposób dlaczego jeszcze nie zrealizował swego koronnego postulatu: wyborów jednomandatowych do Sejmu! Podobnie tłumaczył się stale Jarosław Kaczyński i podobnie wszyscy ich poprzednicy.
Ale to sprawa Brytyjczyków. Chcą słabego brytyjskiego rządu – daj im Boże zdrowie! A my? Czy my też chcemy słabych brytyjskich rządów? Mój ulubiony pisarz polityczny, Stanisław Cat-Mackiewicz, zapewniał, że każdy Polak Anglików, z roku na rok, co raz bardziej nienawidzi, więc też życzy im wszystkiego najgorszego. Idąc zatem śladem historycznych upodobań, odpowiem: ależ proszę bardzo! Niech Anglicy, jak najbardziej, mają słabe, jak najsłabsze rządy i jak najsłabsze państwo! Dość już nam naszkodzili i naoszukiwali! Nie potrzebne nam silne Zjednoczone Królestwo!
Tylko wygląda mi na to, że i Unia Europejska też nie bardzo przepada za Brytyjczykami i za ich rządami. Unii Europejskiej też nie w smak silne brytyjskie państwo. Bez wątpienia biurokracja brukselska najbardziej kocha słabe rządy, bo one wtedy nie podskakują, przyjmują spokojnie brukselskie dyrektywy i pozwalają unijnej biurokracji robić co się jej podoba. Jak widzimy przez każde okno, Unia Europejska popiera na całym Kontynencie, listy partyjne i tzw. wybory proporcjonalne.
Dlatego wynik brytyjskiego referendum będzie miał wielkie znaczenie dla całej Europy. Jeśli zwycięży „NO dla AV”, to będzie to znak, że przynajmniej tam, pod drugiej stronie Kanału, konserwatywne społeczeństwo, przywiązane do zasad demokracji praktykowanych tam od stuleci, nie daje sobie narzucić unijnego wędzidła, że chce nadal samo stanowić o swoim losie, o swojej gospodarce, o swoich instytucjach, o swoich wojnach.
Jeśli Brytyjczycy ulegną egoistycznej, partyjnej, lewackiej propagandzie i dadzą sobie narzucić obcy im system wyborczy, to będzie to oznaczało, że kolejnym krokiem będą listy partyjne i podbój dumnego i zarozumiałego Albionu stanie się nieunikniony. Mimo mojej antypatii wobec Anglików nie wiem czy wypada mi się na to cieszyć.
Inne tematy w dziale Polityka