Dzisiaj (14 października 2009) ponownie obchodzi się uroczyście Dzień Nauczyciela, więc chociaż pogoda – ani ta polityczna, ani ta przyrodnicza – do świętowania czegokolwiek nie skłania, pozwalam sobie napisać kilka zdań o człowieku, którego od dawna obwiniam o zwichnięcie mojej kariery życiowej i doprowadzenie do sytuacji, że kiedyś obiecujący i utalentowany młody człowiek, na starość musi poszukiwać sposobu na przeżycie od pierwszego do pierwszego. Odpowiedzialnością tą obciążam fizyka polskiego, Arkadiusza Piekarę, w swoim czasie profesora uniwersytetów w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, Krakowie i gdzie tam jeszcze. Albowiem kiedy w 1955 roku odbierałem w Jeleniej Górze świadectwo maturalne, to było to świadectwo niezwykłe: upoważniało mnie ono do wstąpienia bez egzaminu na dowolną uczelnię w kraju, włącznie z tymi najbardziej pożądanymi i niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników. Tę wspaniałą przepustkę do historii i kariery całkowicie zmarnowałem, wybierając studia na kierunku, który nie pociągał psa z kulawą nogą i gdzie kandydatów było tylu, co kot napłakał: studia fizyki na Uniwersytecie Wrocławskim. A stało się tak wyłącznie z tego powodu, że będąc 14-letnim chłopcem, przez najzupełniejszy przypadek, przeczytałem książkę tegoż Arkadiusza Piekary, pod banalnym tytułem „Fizyka stwarza nową epokę” i ta książka całkowicie pomieszała mi w głowie i już nic, tylko fizyka i fizyka. A już wiele lat później dowiedziałem się, że Arkadiusz Piekara w podobny sposób zwichnął karierę całkiem sporej grupie innych chłopców, z czego wynika niezbity wniosek, że książki są niebezpieczne, a ich czytanie, szczególnie w młodym wieku, może poważnie zaszkodzić!
Okropna ta książka ukazała się drukiem zaraz po II Wojnie Światowej, w roku 1947, kiedy Arkadiusz Piekara podjął pracę profesora na Politechnice Gdańskiej i to jest samo w sobie ciekawe, że po prostu chciało mu się w tamtych niesamowitych warunkach taką książkę napisać, która nie mogła mu przynieść ani sławy, ani pieniędzy, ani niczego już dodać do jego kariery naukowej. Książka ta jest w ogóle niedostępna, nigdy potem nie była wznawiana i dzisiaj nie łatwo do niej dotrzeć – może gdzieś spoczywa cichutko na półkach jakichś nie sprzątanych od dawna bibliotek szkolnych? Jej Autor pisze w przedmowie, że „Książka ta powstała częściowo z wielu odczytów, jakie wygłosiłem przed dostojnym gronem profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz młodszych członków grona nauczającego, ubranych w pasiaste stroje i szczękających zębami. Odczyty te bowiem odbywały się zimą, roku 1939 na 40, w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, oczywiście w tajemnicy przed władzami niemieckimi…”
A jaki miał interes Arkadiusz Piekara, żeby razem z dostojnymi profesorami znaleźć się w Sachsenhausen? Przyczyną niewątpliwie był jego niespokojny duch, który kazał mu jechać w nieodpowiednim czasie do Krakowa i tam pójść, razem z rzeczonymi profesorami, w nieodpowiednie miejsce, w którym rozpoczęła się osławiona Sonderaktion Krakau!
Nie był bowiem, w owym czasie, Arkadiusz Piekara profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale profesorem gimnazjalnym w odległej Rydzynie, w Wielkopolsce. I właśnie o tym epizodzie bogatego życia Arkadiusza Piekary, chciałbym powiedzieć coś więcej.
W roku 1928, Tadeusz Łopuszański, były minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, został powołany na dyrektora nowoutworzonego Liceum i Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie i stanowisko nauczyciela fizyki zaproponował poczatkującemu asystentowi w Uniwersytecie Warszawskim, Arkadiuszowi Piekarze.
Szkoła w Rydzynie istniała tylko 11 lat, ale stała się prawdziwą legendą polskiego szkolnictwa średniego – niezwykle udanym eksperymentem dydaktyczno-wychowawczym. O jakości tego eksperymentu niech świadczą dokonania samego Arkadiusza Piekary: pracując jako nauczyciel na pełnym etacie już w następnym roku (1929) uzyskuje stopień naukowy doktora na Uniwersytecie Warszawskim, a w roku 1937 robi habilitację na Uniwersytecie Jagiellońskim i zostaje docentem. Naturalnie, te stopnie naukowe oparte są na solidnych badaniach eksperymentalnych w dziedzinie fizyki dielektryków, w większości przeprowadzonych wspólnie z uczniami w laboratorium w Rydzynie. Jak to wyczytałem w jakimś opracowaniu, szkoła w Rydzynie dostarczała w owych czasach ok. 5% publikacji naukowych w zakresie fizyki, a więc tyle mniej więcej ile Uniwersytet Wileński!
Dla człowieka znającego realia szkół w Polsce od czasu II Wojny Światowej informacje te muszą brzmieć niczym bajki z tysiąca i jednej nocy i przekraczają wyobraźnię. Niech bowiem ktoś spróbuje sobie dzisiaj wyobrazić utalentowanego fizyka, z najlepszego z polskich uniwersytetów, który udaje się na zapadłą prowincję, do jakiejś odległej o setki kilometrów Rydzyny i tam nie tylko jest w stanie zapracować na utrzymanie swoje i swojej rodziny, ale robić karierę akademicką, uzyskiwać kolejne stopnie naukowe i to nie w wyniku jakichś „układów” i pisania opowiadań o dokonaniach Lenina i Stalina, ale na drodze solidnej, ciężkiej pracy fizyka-eksperymentatora!
Tymczasem w II Rzeczypospolitej wszystko to było możliwe i sam ten fakt stanowi powód do dumy i świadczy o nieskończonej przewadze II RP zarówno nad PRL, jak i jej sukcesorką, którą się dzisiaj określa mianem III RP. Było to możliwe, ponieważ Niepodległa Rzeczpospolita postawiła wychowanie swojej młodzieży na pierwszym miejscu, na to wychowanie łożyła wielkie środki i wychowawców tej młodzieży otaczała opieką i uznaniem.
9 października 1923 roku weszła w życie Ustawa o uposażeniu funkcjonariuszów państwowych i wojska. (Dz.U. R.P. nr 116 z r. 1923).Ustawa ta zrównywała uposażenia profesorów zwyczajnych z uposażeniami dyrektorów departamentów, komendanta głównego policji, wojewodów i generałów. Zarobki profesorów nadzwyczajnych i nauczycieli gimnazjalnych z 27 letnim stażem z zarobkami wicewojewodów, pułkowników, komandorów, nadinspektorów PP itp. Nauczyciele po 15 latach pracy otrzymywali pensje podpułkownikow, podinspektorów PP i starostów. Itd. itd. (Więcej na ten temat w mojej książce „Nauka jak Niepodległość”, SPES, Wrocław, 1999).
Przy takim podejściu Państwa Polskiego do nauczyciela i kształcenia młodzieży, mógł początkujący nauczyciel szkoły średniej zapewnić byt swojej rodzinie, a samemu poświęcić się pracy wychowawczej i pracy badawczej, zdobywać stopnie naukowe i wychowywać przyszłych uczonych, a przede wszystkim polskich patriotów, gotowych oddać wszystkie swoje siły, a także życie, jeśli ich Ojczyzna tego zażąda. Rydzyna i jej wychowankowie dali tego dowody.
Dzisiaj polscy nauczyciele ani nie mają takich możliwości, ani nawet świadomości, że coś takiego nie tylko jest możliwe, ale że to wszystko BYŁO! Naprawdę! I to nie gdzieś daleko, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, tylko tutaj, na polskiej ziemi!
Kiedy dzisiaj rozmawiam o tych sprawach z polskimi nauczycielami, to najczęściej pojawia się argument, że – owszem, wtedy można było płacić nauczycielom i profesorom tak wojewodom i starostom, bo nauczycieli było mało, nie tak jak dzisiaj! Dzisiaj Polska jest za biedna, żeby profesorom płacić tak jak generałom, czy dyrektorom departamentów!
Być może. Ale skoro nie stać nas na to, żeby nauczycielom płacić tak jak wojewodom czy generałom, to co stoi na przeszkodzie, żeby wojewodom i generałom płacić tak, jak nauczycielom?
I tego właśnie chciałbym, z całego serca, polskim edukatorom życzyć w Dniu Nauczyciela. Do tego nie trzeba wiele: wystarczy skopiować Ustawę z 9 października 1923!
Inne tematy w dziale Technologie