Jerzy George Jerzy George
309
BLOG

Wyborcza ruletka (w Ameryce i w Polsce)

Jerzy George Jerzy George Wybory Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Jeśli kogoś męczy pytanie, dlaczego kandydaci Partii Republikańskiej wygrywają ostatnio wybory prezydenckie mniejszością głosów, to jest na nie prosta odpowiedź. Bo Republikanie od zarania swoich dziejów zawsze kładli nacisk na respektowanie praw stanowych. Mają to po prostu w genach, dlatego lepiej czują system elektorski i trochę łatwiej jest im wygrywać wybory pomimo niezdobycia bezwzględnej większości głosów. Demokratom natomiast zawsze bardziej odpowiadał silny centralny rząd i to się czasem mści przy okazji wyborów. Ostatnie wybory Hillary Clinton wygrała dostając w całych Stanach o 3 miliony głosów więcej niż Trump i przegrała dostając o 70 tysięcy głosów mniej niż on w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin - razem wziętych! To ona po przegranej pierwsza rzuciła hasło „Down with the Electoral College!” („Precz z Kolegium Elektorów!”).

Piszę figuratywnie, w rzeczywistości Hillary takiego hasła nigdy nie rzuciła, zaczęła po prostu snuć narrację w tym duchu. To, że jej szeregowi zwolennicy ocierając łzy szybko podchwycili ten skandaliczny pomysł, nie dziwi wcale. Taka jest po prostu natura wszelkiego kibica. Gorzej, że z tą narracją na ustach zaczęli się pojawiać w telewizji przedstawiciele najwyższego kierownictwa Partii Demokratycznej i największe tuzy medialnego mainstreamu. Gdy najświatlejsi zdawałoby się Demokraci jeden po drugim ogłaszali, że Kolegium Elektorów to przeżytek, miało się uczucie absurdu istnienia. Podobnego uczucia doznali zapewne kilka dni temu Europejczycy, słysząc jak Putin ogłasza koniec liberalizmu.

Pewna młoda aktywistka z Nowego Jorku wyznała mi jakiś czas po wyborach, że czuje się winna, bo widocznie za mało włożyła wysiłku w kampanię na rzecz Hillary – trzeba było jeszcze więcej ulotek rozdać, do jeszcze większej liczby mieszkań zapukać, jeszcze więcej znajomych przekonać. Gdy próbowałem ją pocieszyć mówiąc, że to nie miałoby najmniejszego znaczenia dla szans Hillary, odpowiedziała pustym spojrzeniem. Czyżby z rozpaczy zapomniała, że w USA prezydenta wybierają stanowi elektorzy? – pomyślałem. Nie chciało mi się w to wierzyć, ale ciągnąłem dalej: Choćbyś nawet zdobyła dla Hillary dodatkowe 3 miliony głosów, nic by to nie pomogło. Następnym razem jedź do Pensylwanii, Michigan, Wisconsin i tam agituj za kandydatem Demokratów. Spoglądam na nią - pustego spojrzenia ciąg dalszy. Nie było rady, musiałem wytoczyć najcięższy argument: Nieważne czy w Mundialu twoja drużyna wygra mecz z wynikiem 10:0 czy 1:0, ważne że dostanie swoje 3 punkty i wyjdzie z grupy. Trafiłem jak polską kulą w amerykański płot. W jakim Mundialu, co to jest Mundial? – wyczytałem w spojrzeniu aktywiski i już tylko z rozpędu dorzuciłem: Tak działa elektorski system w sporcie.

Młoda aktywistka przestała mnie odwiedzać, ale nie wątpię, że też popiera gorąco pomysł likwidacji Kolegium Elektorów. Hillary Clinton nie była młodą aktywistką, w oczach całego globu była gigantem politycznym, politykiem o ogromnym doświadczeniu zgromadzonym na najwyższych stanowiskach, mimo to w kampanii zachowywała się, jakby jeszcze wczoraj roznosiła ulotki wyborcze i pukała do mieszkań wyborców, niepomna zupełnie istnienia elektorskiego systemu we własnym kraju. Demokraci, z nią na czele, zarykiwali się ze śmiechu, gdy Trump dosłownie w przeddzień wyborów odwiedzał po kolei wszystkie trzy wyżej wymienione stany i walczył o serca elektoratu. Wierzyli, z nią na czele, że te stany są ich. A tu zonk! Wziął je Trump. Trzy najważniejsze stany, których Hillary miała psi obowiązek pilnować dzień i noc, tymczasem pod koniec kampanii nawet nie zajrzała do nich. Do dziś mam przed oczami stałego komentatora CNN, Johna Kinga, jak wodzi palcem po mapie na dotykowym ekranie, wyświetla rezultaty głosowania w poszczególnych hrabstwach, potrząsa głową i mówi do skamieniałych ze zgrozy panelistów transmisji wyborczej: „Ja tu nie widzę, skąd Hillary mogłaby wziąć te kilkadziesiąt tysięcy brakujących głosów”.

W obozie przegranych zdaje się obowiązywać jeszcze jedna narracja, będąca zresztą podglebiem pierwszej - że Trump wygrał o piczy włos, więc Demokraci absolutnie mają prawo kwestionować jego zwycięstwo, to znaczy krzyczeć na demonstracjach „Not my president!”, organizować marsze na Waszyngton, toczyć boje o impeachment. Przegrani zapominają tylko, albo wolą nie pamiętać, że aby dojechać do tego piczego włosa, Donald musiał w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin dostać miliony głosów, dokładnie tyle, co kandydatka Demokratów. A to nie była bułka z masłem i milionom ludzi, którzy głosowali na niego, nie godzi się wmawiać, że ich głosy nic nie znaczą. Richard Nixon po wyborach w 1960 roku miał pewne podstawy, żeby kwestionować zwycięstwo Johna Kennedy’ego, ale dla dobra kraju, nie chcąc dzielić Amerykanów, zrezygnował z tego. Nawet on, Tricky Dick, zdobył się na taki gest. Hillary Clinton nie znalazła w sobie sił, by pójść za jego przykładem. Po przegranej, nie oglądając się na dobro kraju i jedność Amerykanów, rozpętała piekło na ziemi, oskarżając Trumpa o konszachty z Putinem, a samego Putina o zhakowanie jej komitetu wyborczego. Jak z tym hakowaniem i konszachtami naprawdę było, wciąż nie jest pewne. Jedno, co w tej chwili nie ulega wątpliwości, to nieprofesjonalność kandydatki. Hillary Clinton nie potrafi przyjąć do wiadomości tej prawdy i w amoku wywołanym porażką niszczy swoimi dzikimi intrygami wspaniałe państwo.

Narracja o dziejowej konieczności likwidacji Kolegium Elektorów stała się gwoździem repertuaru, z którym Hillary jeździ po uniwersytetach i gdzie tylko się da, demoralizując wchodzących dopiero w życie ludzi i zatruwając umysły dorosłych. Kto tym zatrutym umysłom wytłumaczy, że bez elektorskiego systemu Ameryka skazana jest na rozpad? Kto ich przekona, że o losach 330-milionowego kraju nie mogą decydować dwa czy trzy najludniejsze stany, których mieszkańcy nie mają zielonego pojęcia o problemach i potrzebach ludzi mieszkających w pozostałych 48 czy 47 stanach? Mogłaby tego dopiąć tylko Hillary Clinton, ale ona wybrała sobie inną misję. Za sprawą tej chorej z nienawiści kobiety jedna połowa Ameryki coraz bardziej nienawidzi drugiej. Stany chyba jeszcze nigdy od czasów wojny secesyjnej nie były tak podzielone jak dzisiaj.

System elektorski wymyślili geniusze, rozwalać go chcą miernoty, więc może nie ma czego aż tak się bać. Zresztą wuj ze Stanami, kogo obchodzą Stany, tu jest Polska. W Polsce nie funkcjonuje elektorski system, my mamy metodę D’Hondta. Właśnie dlatego nie dochodzi u nas do takich szokingów jak w Stanach. Wróć! Właśnie dlatego dochodzi u nas do takich szokingów jak w Stanach, ale z innych powodów. Nie ma co się oszukiwać. Tak jak Trumpowi uratował skórę łut szczęścia w postaci systemu elektorskiego i głupoty Hillary Clinton, tak Kaczyńskiemu w zdobyciu większości parlamentarnej dopomógł łut szczęścia w postaci metody D’Hondta i głupoty SLD, który poszedł do wyborów w koalicji z Palikotem i innym planktonem. Gdyby poszedł sam, dostałby swoje 5% z palcem wiadomo gdzie i nie byłoby 500 plus, uszczelniania VAT i szokującego zwycięstwa PiS w wyborach do PE. Można by było dalej żyć po bożemu. Zabrakło przysłowiowego łutu szczęścia. Szczęście bowiem potrzebne jest w dwóch rzeczach, w ruletce i w polityce. No, może jeszcze w miłości.

W ogóle to zdumiewające, jak bardzo - bez względu na odmienność ustrojów i ogromne dysproporcje w wielkościach populacji, terytoriów czy potencjałów militarnych - polskie życie polityczne przypomina ostatnimi czasy amerykańskie. No bo weźmy po kolei. W Stanach zwycięstwo Trumpa wznieciło falę histerycznych protestów ulicznych – w Polsce zwycięstwo Kaczyńskiego też, chociaż nie od razu i tym trochę odróżniliśmy się od Stanów. Opisał to w początkach 2016 roku pewien polski internauta:

„Szok, jaki Platforma przeżyła 25 października, sprawił, że nie doszło do wybuchu wielkich emocji i kraj we względnym spokoju doczekał ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów i objęcia władzy przez PiS. Poczynania Platformy ograniczały się zrazu do wyrażania bezgranicznego oburzenia z powodu następujących rzeczy: opieszałego powoływania rządu, odwlekania pierwszego posiedzenia Sejmu, zapowiedzenia audytu ośmioletnich rządów PO, ułaskawienia Kamińskiego, powołania Macierewicza na szefa MON i oczywiście sterowania wszystkim z tylnego siedzenia przez prezesa Kaczyńskiego.

Później, kiedy rząd już powstał i Sejm zaczął funkcjonować, wydarzyła się rzecz trochę mniej zabawna – narodziny KOD w odpowiedzi na spór wokół TK. Wtedy właśnie w medialnym przekazie pojawił się termin „zamach stanu” i ani mu się śni znikać z przestrzeni publicznej. Poszło w ruch także „łamanie prawa i konstytucji”. Odbyły się pierwsze pochody protestacyjne. Kolejne manifestacje zorganizowano w proteście przeciwko przejmowaniu mediów publicznych i służby cywilnej. Żadne z tych przedsięwzięć, wzięte z osobna, nie mogło naturalnie zagrozić nowej władzy, ale obóz Platformy, który jak wiadomo przenigdy przy TK, mediach i służbie cywilnej nie majstrował, miał prawo liczyć na to, że mnożenie protestów doprowadzi do przekroczenia jakiejś masy krytycznej i w efekcie zaskutkuje powtórzeniem wyborów, zwłaszcza że nad polskimi sprawami pochyliły się również zachodnie media i Komisja Europejska. W Polsce nie ma już spokoju. Oczywiście żadne prawo ani konstytucja nie zostały złamane. Dopóki jednak nie zostanie to udowodnione sądownie, Platforma może bez przeszkód protestować i obmyślać nowe strategie oporu.”

Plon tych przemyśleń, jak wszyscy pamiętają, był obfity. Podaję tylko kilka przykładów – ciamajdan czyli okupacja parlamentu połączona z występami sejmowej szansonistki i zmartwychwstaniem jednego z protestujących; krzyki, buczenie i wyjście z sali podczas odczytywania listu prezydenta RP na kongresie prawników; Frasyniuk noszony na rękach przez polską policję; polska premier oskarżona przez oponentów o uprawianie polityki w Auschwitz; taśmy dewelopera wieżowców na Srebrnej; filmy „Kler” i „Nie mów nikomu”. Te filmy miały być najcięższymi działami, ale nawet one nie naruszyły fortecy zwanej PiS-em.

Następne podobieństwo, poniekąd wynikające z kwestii plonu przemyśleń Platformy. Otóż aktywiści ruchu oporu w Polsce i w Stanach oprócz protestów mnożą zarzuty przeciwko obu zwycięskim postaciom. Trudno to nawet nazwać zarzutami, są to po prostu miałkie pretensje, małostkowe oskarżenia o byle co, nieprzynoszące najmarniejszego skutku, a mimo to pracowicie mnożone dalej. Pretensji jest tysiące, nie sposób ich spamiętać, ani tym bardziej spisać, a chodzi w nich głównie o to, że Trump i Kaczyński są wredni, głupi i źli, w związku z czym oczywiście zasługują na natychmiastowe usunięcie z polityki. Najśmielsi wytwórcy pretensji, wśród nich dyplomowani artyści, nie mają nic przeciwko temu, by owo usunięcie przyjęło formę zamachu na życie. Gdy śledzi się tę ich nieustającą aktywność, można odnieść wrażenie, że oni naprawdę mają nadzieję ulepić z tysięcy zarzutów wielkości myszy całego słonia impeachmentu. Żałosne!

Kolejne podobieństwo. Gdy obserwuje się Trumpa bez uprzedzeń, nietrudno dojść do wniosku, że jest on ciepłym i dobrodusznym człowiekiem. Z Kaczyńskim sprawa wygląda podobnie. Wolny od uprzedzeń obserwator łatwo w nim dostrzeże ciepłego, pogodnego pana. A jednak obaj ci politycy uchodzą za wyjątkowo agresywnych i brutalnych osobników, których jedyną metodą funkcjonowania w polityce jest atak. A zatem co jest prawdą? Częściowo prawdą jest to, że zarówno Trump, jak Kaczyński, niekoniecznie atakują pierwsi. Trump lżył publicznie podczas debat telewizyjnych w najobrzydliwszych słowach między innymi Teda Cruza i Hillary Clinton: Lying Ted! Crooked Hillary! (Kłamliwy Ted! Oszukańcza Hillary!). Oburzenie opinii publicznej było niebotyczne. Tylko jakoś nikt nie pamiętał, że biedny Ted i biedna Hillary sami przedtem dawali okropnemu Trumpowi zdrowo popalić. Trump czasem zniża się do przedstawienia swojej strony medalu: „Dopóki mnie nie ruszali, złego słowa o nich nie powiedziałem.”

Drobny przykład z Kaczyńskim. Cała postępowa Polska zatrzęsła się z oburzenia, gdy prezes PiS w połowie 2016 roku powiedział z trybuny sejmowej do opozycji: „Wczoraj broniliście złodziei, dzisiaj bronicie terrorystów”. Ale jakoś nikt nie zauważył, że chwilę wcześniej poseł Grupiński nazwał Kaczyńskiego „Kubą Rozpruwaczem polskiej demokracji”. Przepraszam bardzo, Grupiński oczywiście należy do ścisłego grona nieskazitelnych dżentelmenów, którym wolno mówić takie rzeczy, ale po Kubie Rozpruwaczu nawet święty by nie wytrzymał, a co dopiero Kaczyński, który o beatyfikację, o ile mi wiadomo, jeszcze się nie ubiega. Napisałem wcześniej, że wyżej przedstawiona prawda jest częściowa, bo dzisiaj nikt już nie dociecze, kto w pomroce dziejów III RP pierwszy rzucił kamieniem. Ale warto na takie rzeczy zwracać uwagę, żeby nie mendzić niepotrzebnie.

I wreszcie podobieństwo na dzisiaj ostatnie. Otóż przebąkuje się od jakiegoś czasu na mieście, że w Polsce niezauważalnie, wręcz mimowolnie, acz konsekwentnie, wykształca się system dwupartyjny, w sensie, że partie PiS i PO wchłoną niezadługo całą garnącą się do nich drobnicę i czy tego chcą, czy nie, na placu boju pozostaną tylko one. To już widać, to się już dzieje. Czy powstanie w związku z tym system prezydencki jak w Ameryce? Na mieście jeszcze się tej sprawy nie porusza, ale kto wie. Niezależnie od wszystkich za i przeciw, wyniknąłby stąd jeden interesujący efekt uboczny. Tusk nie miałby po co wracać.


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka