Dzisiaj trudno pojąć, jak pod koniec października 2024 roku można było wątpić, że Donald Trump pokona Kamalę Harris. Pamiętam swoją ostrożniutką notkę z tego okresu, w której zaledwie nie wykluczałem jego wygranej. A przecież fakty zapowiadające miażdżącą porażkę Kamali biły po prostu w oczy.
Faktem było, że w 2019 roku z braku poparcia Kamala musiała wycofać swoją kandydaturę na prezydenta USA. Faktem było, że mimo to w 2020 roku została kandydatką na stanowisko wiceprezydenta USA, bo ubiegający się o prezydenturę Joe Biden na gwałt potrzebował głosów kobiet i czarnych wyborców. Faktem było, że po wyjęciu go z kampanii w 2024 roku Kamala Harris dała się rzucić na stół jako karta bita i że zarówno ona, jak komitet wyborczy demokratów, poszli na to na zasadzie a nuż, widelec.
Do niezaprzeczalnych faktów należy również to, że kilka dni przed wyborami sondażownia niejakiej Ann Selzer ni z gruszki, ni z pietruszki, ogłosiła, że Kamala ma 3% przewagi nad Donaldem w stanie Iowa, w co nijak nie szło uwierzyć, chyba że było się wyznawcą istnienia pięćdziesięciu sześciu płci. Gdy Donald wygrał w stanie Iowa z 13 punktami przewagi nad Kamalą, czyli zdobywając o 16 punktów więcej niż dawał mu sondaż, wspomniana Ann Selzer obiecała przeanalizować dane, aby sprawdzić, czy uda jej się wyjaśnić tak wielką pomyłkę.
Nie zdążyła nic wyjaśnić, bo zaraz przeszła na emeryturę, oświadczając że planowała to zrobić już przed wyborami. Wynika stąd jasno, że ta pomyłka była ostatnią, rozpaczliwą próbą obozu postępu wpłynięcia na wynik wyborów. Dwupłciowi Amerykanie od razu uznali to za oczywistość, choć wierzyć bezwzględnie w zwycięstwo swego kandydata z pewnością jeszcze nie śmieli. Ostrożny optymizm tych wyborców dodatkowo podtrzymywała pamięć o dwóch zamachach na Trumpa krótko przed ogłoszeniem kandydatury Harris, które w ich oczach były oznakami desperacji demokratów czujących, że władza wymyka się im z rąk.
Amerykańskie wybory prezydenckie tym razem przeszły do historii nadspodziewanie gładko, w ciągu jednego wieczoru, ale po raz kolejny bez mojego udziału. Najpierw nie chciałem wybierać między truchłem i pajacem. Potem demokraci podmienili truchło na Kamalę, co jakoś mnie do pójścia na wybory nie przekonało, niemniej bez bicia muszę przyznać, że wygraną pajaca przyjąłem z ulgą. Nie mogłem po prostu znieść myśli, że ktoś taki jak Kamala Harris może zostać prezydentem.
Trump rządzi Stanami już 7 tygodni. Przez tyle samo czasu próbuje zrobić coś z wojnami na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie. W sensie, że musi je szybko skończyć, żeby wreszcie zacząć rozprawę z Chinami. Na krajowy użytek podpisał do tej pory chyba ze dwieście prezydenckich dekretów, ale to jest kwestia na osobny wpis, podobnie jak zaległa rozprawa z Chinami gdzieś na Pacyfiku, która dla Polaków wciąż pozostaje kwestią raczej egzotczną, o ile nie jest się czołowym polskim geopolitykiem. Bliski Wschód natomiast nie jest na tyle bliski, żeby wybuchowy charakter tamtejszych konfliktów naprawdę trwożył polskie społeczeństwo. Nie będę mówił za innych, ale za siebie powiem: mnie trwoży naprawdę tylko wojna na Ukrainie.
Piękna towarzyszka mego życia, Ewa P., która głównie zajmuje się szmatkami, od początku czarno to widziała. W pierwszym i drugim roku tej wojny czołowy polski geopolityk nieustannie powtarzał, że Ukraina tę wojnę wygrywa, że ją wygra. To samo powtarzali w kółko amerykańscy generałowie i członkowie gabinetu prezydenta Bidena: Ukraina wygrywa, Ukraina wygra. A piękna Ewa P. ledwo raczywszy rzucić okiem na odbijający się w lustrze globus, gdzie kontur ukraińskiego kraju niknął przy ogromnym cielsku Rosji, uparcie powtarzała: nie ma takiej opcji.
Pod koniec drugiego roku wojny, gdy okrzyczana ukraińska kontrofensywa upadła i nie zdołała się odrodzić w trzecim roku, czołowy polski geopolityk i jego autorytety znad Potomaku przymilkli. Tymczasem piękna Ewa P. nawet nie raczyła skomentować ich kwaśnych min słowami: a nie mówiłam, tylko po staremu melancholijnie rozczesywała swe długie włosy przed lustrem. W lustrze widniał za nią globus z konturem okrojonej o 20% Ukrainy i ogromnym cielskiem Rosji, po którym nie było nawet znać, że trochę utyło.
Więc pytam pełen trwogi, nie po raz pierwszy zresztą: co to za świat, że zwyczajna, tyle że piękna dziewczyna, interesująca się głównie fatałaszkami, dokonuje prawidłowej oceny szans napadniętego kraju, a eksperci od geopolityki i utytułowani zachodni stratedzy, którzy postanowili wziąć tę wojnę na klatę, gubią się w niej jak Andzia w kukurydzy?
C'est pas fini! To jeszcze nie koniec! - odkrzykiwali francuscy żołnierze idący do niemieckiej niewoli w odpowiedzi na rzucane ku nim z cywilnego tłumu pytanie: Co się stało? Historia pokazała, że mieli rację. W ten sam sposób prezydent Zełenski i stojące uparcie w polu ukraińskie wojsko odpowiadają na coraz natarczywsze nawoływania prezydenta Trumpa, by wreszcie kończyć tę wojnę. Ostatnio do C'est pas fini! Zełenskiego i ukraińskiej armii przyłączył się prezydent Macron, pociągając za sobą innych europejskich liderów. Nie wiadomo, czy nagłe wzmożenie ducha bojowego osieroconej przez Amerykę Europy będzie miało jakiś konkretny ciąg dalszy, albo przynajmniej jest szczere. Zapytana o to przeze mnie piękna Ewa P. wzruszyła tylko ramionami.
Inne tematy w dziale Polityka