Każdy był ciekaw, jak oni z tego tramwaj zrobią. Nie zrobili. Joe Biden z hukiem przegrał debatę. Demokraci do końca szli w zaparte, do ostatniej chwili wmawiali Amerykanom, że nie ma sprawy, że umysłowe upośledzenie obecnego prezydenta to tylko złudzenie optyczne. W końcu wybiła godzina prawdy. Ich kandydat po trwających bodaj cały tydzień wysiłkach przywrócenia go do świadomego życia jednoznacznie udowodnił, że drugiej kadencji już nie uciągnie. Jego dezorientacja, mamlący starczo głos, pusto patrzące oczy, gubienie wątku i sztampowe odpowiedzi wywoływały jednocześnie szok i litość.
Jak można było na to pozwolić? Co demokraci sobie wyobrażali wysuwając takiego kandydata? Czy w kraju liczącym blisko 350 milionów ludzi naprawdę nie mogli znaleźć kogoś lepszego? Republikanie są w podobnej sytuacji. Donald Trump nic się nie zmienił. Na jego chełpliwość i kłamstwa nikomu już nie chce się reagować. Amerykanie mając do wyboru te dwie koszmarne figury będą musieli głosować po prostu na swoje partie w nadziei, że za cztery lata, które jakoś przecierpią, wróci normalna demokracja.
Pomimo braku sensownych kandydatów na prezydenta, przeciętny Amerykanin nie ma poczucia, że dzieje się coś strasznego. Dlaczego miałby je mieć, skoro dzieją się jeszcze gorsze rzeczy i w jego życiu nic to nie zmienia? Właśnie toczy się kilka wojen, na które Stany Zjednoczone łożą setki miliardów. Zjadająca oszczędności emerytów inflacja za nic nie chce spaść poniżej 3 procent. W wariackim tempie rośnie dług publiczny. Oprócz tego kłaniają się problem bezdomności, kryzys migracyjny, epidemia opioidowa, masowe strzelaniny i jakżeby inaczej, katastrofy naturalne.
Przeciętny Amerykanin słyszy o tym wszystkim i jest spokojny. Boi się tylko ciężkiej choroby. Występujący w mediach internetowych eksperci polityczni, którym przywykł ufać, drobiazgowo omawiają powyższe sprawy i wieszczą rychły upadek jego kraju. Przyjmuje te rewelacje do wiadomości, ale jednocześnie czuje, że wcale nie jest tak źle. W Ameryce przez ćwierć tysiąclecia zawsze ktoś wygrywał prezydenckie wybory. Za każdym razem była to katastrofa dla pokonanego, ale dlaczego miałaby ona zaraz oznaczać koniec demokracji? Raz po wyborach doszło nawet do wojny domowej, jednak demokracja przetrwała.
Dzisiejsze wojny toczą się daleko. Walczą w nich obcy ludzie. Można się tymi konfliktami interesować, śledzić ich przebieg, trzymać za którąś ze stron. Tylko jakie to ma znaczenie? Ludzie tak samo interesują się rozgrywkami sportowymi. Astronomiczne zadłużenie państwa, inflacja, bezdomność i co tam jeszcze, to są oczywiście smutne sprawy, ale żyjący własnym życiem Bill czy Linda nie mogą o nich za dużo myśleć. Mają swoje zmartwienia. Mają też niezłą pracę – w Ameryce kto chce pracować, ten pracuje - mają domy, wokół których koszą trawę i przystrzygają krzewy. Czasami przy okazji wdają się w pogawędki z sąsiadami. Wyprowadzają psy na spacer, myją na podjazdach samochody, innym razem urządzają wyprzedaże garażowe, wychowują i wysyłają do szkoły swoje dzieciaki. Są zajęci.
Inflacja nie wydaje się im groźna, narzekają na nią, ale ich konta bankowe nadal rosną, w spożywczych sklepach wrzucają produkty do wózka bez patrzenia na ceny. Bill nawykiem wyniesionym z dzieciństwa regularnie ogląda w telewizji mecze ligi futbolowej albo jeździ na nie swoim pickupem. Linda woli raczej oglądać sitcomy i lubi przejażdżki na zakupy. Tak wygląda amerykańska przeciętność. Amerykańska bieda, nierzadko straszna, zniekształca ten obraz, tak samo zresztą jak amerykańskie bogactwo. Ani Bill, ani Linda nie są nawet zamożni. Co czternasty Amerykanin jest milionerem, ale prawdziwe bogactwo zaczyna się w Stanach od kilkudziesięciu milionów.
Nie można zaprzeczyć, przeciętny mieszkaniec Ameryki wykazuje duże zacięcie do małej, prywatnej kalkulacji ekonomicznej, potrafi przez szereg dni, nawet tygodni, ślęczeć nad internetową informacją, mozolnie porównywać ceny i techniczne detale, radzić się kolegów, zanim zdecyduje się na kupno tej a nie innej kosiarki. Zresztą czy my, Polacy, czynimy inaczej? Natomiast do wielkiej ekonomii typu dług państwowy, wymiana towarowa, stopy procentowe, Bill nie ma ani cierpliwości, ani głowy, Linda też.
Przeciętnego Amerykanina nie bardzo też obchodzą wojny, w które zamieszana jest Ameryka. Jego filozofia jest prosta. Skoro rząd to robi, znaczy tak trzeba. Byłby niebotycznie zdumiony, gdyby się dowiedział, że identyczną filozofię wyznaje większość Rosjan. Działania wojenne w Ukrainie i gorące dyskusje na ich temat, toczą się poza jego świadomością. Nie inaczej było z Afganistanem; wiedział, że gdzieś w górach amerykańskie oddziały walczą z Talibami, nie posunął się jednak do tego, żeby śledzić przebieg tych walk. Oczywiście był oburzony na wieść o inwazji Rosji na Ukrainę i ucieszył się, gdy Ukraińcy przegonili Rosjan spod Kijowa. Ale później, gdy wojna zaczęła się ślimaczyć, jego zainteresowanie nią szybko wygasło.
Czego jeszcze przeciętny Amerykanin nie jest świadomy? Otóż tego, że we wspomnianych gorących dyskusjach bierze znaczący udział szereg amerykańskich ekspertów, którzy nie pochwalają poparcia administracji Joe Bidena dla Ukrainy. Jak ma być świadomy, skoro ani CNN, ani FOX, nie zapraszają tych ekspertów do swoich studiów telewizyjnych na rozmowy o ukraińskiej wojnie, a w internecie jakoś nie trafił na dyskusje z ich udziałem. Zarówno Bill, jak Linda, popadliby w bezgraniczne zdziwienie zorientowawszy się, że tacy sami Amerykanie jak oni, chociaż rzecz prosta o niebo lepiej od nich oblatani w światowej polityce, nie tylko nie popierają linii Bidena wobec Rosji, ale wręcz opowiadają się po stronie Putina. Na bezgranicznym zdziwieniu by się jednak skończyło. Bill i Linda nie zaczęliby dociekać, dlaczego tylu oblatanych w wielkiej polityce Amerykanów mówi Putinem. Z ich ust może by jedynie padło słowo „zdrajcy”.
Eksperci, o których mowa, to nie są jacyś niepoważni ludzie. Są wśród nich trzej profesorowie prestiżowych uczelni, Jeffrey Sachs z Columbia University, John Mearsheimer z University of Chicago i Richard Wolff z Yale University, szeroko znany publicysta Andrew Napolitano, emerytowany pułkownik armii amerykańskiej Douglas Macgregor typowany na sekretarza stanu w nowej administracji Trumpa, były dyplomata Chas Freeman, który zasłynął jako główny tłumacz Nixona podczas jego pierwszej wizyty w Chinach, i emerytowany pułkownik Lawrence Wilkerson, który pełnił funkcję szefa sztabu Collina Powella. To nie wszyscy, lista jest długa.
Mówiąc o wojnie na Ukrainie wyżej wymienieni nie przebierają w słowach. Ich epitety w rodzaju dureń, głupiec, idiota pod adresem Bidena i członków jego gabinetu nierzadko wygłaszane są krzykiem. W ustach dystyngowanego Sachsa brzmi to szczególnie szokująco. Nie mniej dystyngowany Mearsheimer używa nieco łagodniejszych określeń, mówi na przykład, że te czy inne działania amerykańskiej administracji wobec Rosji były głupie.
Przeciętny Amerykanin chyba wyrżnąłby swoim wiernym iPhonem o ścianę usłyszawszy jak ci nieznani mu eksperci mieszają z błotem historię Ameryki, poczynając od konferencji w Bretton Woods 80 lat temu i kończąc na gwarancjach USA dla Ukrainy sprzed 2 tygodni. Każde bez wyjątku wystąpienie Putina czy Ławrowa komentowane jest przez nich z najwyższą rewerencją, do wszelkich rosyjskich decyzji i posunięć panowie ci odnoszą się ze zrozumieniem i uznaniem. Ich twarze jaśnieją zadowoleniem i satysfakcją na wieść o co większych sukcesach armii rosyjskiej. W prawie każdym nagraniu zapowiadają rychły upadek Ukrainy i rozpad NATO. Rosyjscy propagandziści zapowiadający toczka w toczkę to samo, powołują się na nich.
Rzecz niesamowita, amerykańskie służby bezpieczeństwa i amerykańska administracja w żaden sposób na te ekscesy nie reagują. Po tym, co przeszedł Julian Assange, chyba nie chodzi tu o przestrzeganie wolności słowa. Z braku lepszego wytłumaczenia, trzeba będzie pospekulować. Eksperci spoza głównego nurtu już dwa lata kontestują politykę USA wobec Rosji i Ukrainy. Wykluczone, żeby ludzie Bidena nie mieli żadnej wiedzy o tym. Może od początku rozumieli, że Ukraina nie jest w stanie z Rosją wygrać wojny i traktowali wybryki kontestatorów jako wentyl informacyjny pozwalający Ukraińcom i amerykańskiej opinii publicznej stopniowo się oswoić i pogodzić z przegraną. Ciekawe czy przeciętny Amerykanin by kupił taką koncepcję.
Inne tematy w dziale Polityka