Oprócz Donalda Trumpa i Nikki Haley, byłej ambasador USA przy ONZ, którą Trump zresztą na to stanowisko powołał, na razie tylko trzy w miarę znane osoby oficjalnie zgłosiły swoje kandydatury na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Są to demokratka Marianne Williamson i dwaj republikanie Vivek Ramaswamy i Corey Stapleton. Nieznanych kandydatów jest już piętnastu i rzecz ciekawa, niektórzy z nich zarejestrowali się w Federalnej Komisji Wyborczej używając pseudonimów. Słaby wysyp liczących się nazwisk najwyraźniej wynika stąd, że potencjalni kandydaci nie chcą wychodzić przed szereg, zanim nie zapanuje większa jasność w sprawie zarzutów dla Trumpa i w kwestii drugiej kadencji Bidena.
Potencjalny kandydat to niekoniecznie ktoś, kto rzeczywiście zamierza kandydować. Zakwalifikowane tak osoby są po prostu często wymieniane w amerykańskich mediach jako ewentualni pretendenci. Do tej chwili statusu potencjalnego kondydata dostąpiło około sześćdziesięciu polityków i publicznych postaci z obu stron sceny politycznej. Są wśród nich kandydatury oczywiste, na przykład Mike Pence z Partii Republikańskiej, czy Amy Klobuchar z Partii Demokratycznej, ale są i zdumiewające, wręcz egzotyczne, jak Oprah Winfrey i Michelle Obama od Demokratów, czy Tucker Carlson i Ivanka Trump od Republikanów. Na myśl o Michelle Obamie od razu przypomina się zawodzenie: „Pani Jolu, niech pani się zgodzi!!!”. O zgodę pani Joli błagały tysiące czołowych przedstawicieli lewicy. Ich nazwiska wydrukowane drobną czcionką ledwie się zmieściły na ogromnej płachcie ostatniej strony Tygodnika Przegląd. Jola, chwała Bogu, się nie zgodziła, ale kto zaręczy Amerykanom, że nie zgodzi się Michelle?
Po demokratycznej stronie niewiele mniejsze zdumienie budzą Hillary Clinton i Elizabeth Warren. Tu wypadałoby przeprosić kobiety, że piętnowane są w ten sposób tylko przedstawicielki ich płci, ale co można poradzić na to, że pierwsza z napiętnowanych chciała w amoku wywołanym klęską wyborczą zlikwidować Kolegium Elektorów, a druga upierała się, że jest Indianką, czego miały dowodzić jej wysokie kości policzkowe i posiadanie 0,1% indiańskiego DNA.
U Republikanów w równym stopniu jak te dwie panie zdumiewający są Chris Christie i Liz Cheney. Christie popisał się zablokowaniem wjazdu na most Washingtona od strony Fort Lee za to, że mer tego miasta nie poparł go w wyborach na gubernatora New Jersey. Cheney, będąc zaledwie reprezentantką stanu Wyoming, nie mogła dostarczyć swoim wyborcom podobnej udręki, więc poparła impeachment Trumpa, a potem przyłożyła się do jego gehenny w komitecie badającym sprawę pamiętnego ataku na Kapitol. Postąpiła w zasadzie słusznie, ale oczekiwać od niej po tym wszystkim ubiegania się o prezydenturę z ramienia Partii Republikańskiej to naprawdę gruba przesada.
Niestety znów została tu napiętnowana kobieta. Na szczęście odnalazł się jeszcze w tłoku nazwisk budzący zdumienie mężczyzna z Partii Demokratycznej, a mianowicie Andrew Cuomo, były gubernator stanu Nowy Jork, który dla pognębienia Trumpa miesiącami odprawiał w CNN wielogodzinne „msze” w intencji zmarłych i chorujących na covid, po czym okazało się, że zatajał prawdę o umieraniu ludzi w domach opieki i że w trakcie swojej niedokończonej kadencji dopuszczał się molestowania kobiet. Jakim cudem mediom mogła się przyśnić kandydatura kogoś takiego, pojąć nie sposób.
Może komuś sprawi to przykrość, ale trzeba bez ogródek powiedzieć, że wśród lansowanych w mediach potencjalnych kandydatów znacznie więcej polityków dużego kalibru wywodzi się z Partii Republikańskiej niż z Partii Demokratycznej. Nie licząc wcześniej wymienionych, Republikanie mają na stanie takie nazwiska, jak John Bolton, Ted Cruz, Ron DeSantis, Rand Paul, Mike Pompeo, Mitt Romney, Marco Rubio. A kogo oprócz już wymienionych mają Demokraci? Owszem, mają takie atuty, jak Stacey Abrams, Pete Buttigieg, Kamala Harris, Alexandria Ocasio-Cortez. Ale czy to jest naprawdę duży kaliber? Walery Wątróbka odpowiedziałby: przypuszczam, że wątpię.
Można się spierać, że republikańscy zawodnicy wagi ciężkiej, w przeciwieństwie do demokratycznych zawodników wagi lekkopółśredniej, mają sporo za uszami. Bolton na przykład popychał Trumpa do wojny z Iranem i Północną Koreą, a Cruz zbudował swoją rozpoznawalność opowiadając miesiącami w telewizji, że Obama nie urodził się w Stanach Zjednoczonych. Mało kto jednak zważa na minione uchybienia polityków. W sezonie wyborczym liczy się przede wszystkim to, jak mocno ugruntowane są ich nazwiska. Potem dopiero można rozmawiać o politycznych dążeniach danego kandydata.
Z powodu słabej rozpoznawalności ponad połowa potencjalnych kandydatów w ogóle nie została w tej notce wymieniona. Każdy z nich przychodzi z naręczem propozycji, z całym arsenałem dobrych chęci i pozytywnych cech, jakimi obdarzyły go natura i edukacja. Ale arytmetyka wyborcza i realia prezydenckich kampanii sprzysięgły się przeciwko nim. Ich po prostu nie widać. Z kolei rozpoznawalni kandydaci budzą powszechną niechęć. Tak że, co tu ukrywać, w tej chwili Amerykanie najzwyczajniej w świecie znowu nie mają na kogo głosować.
Oczywiście zawsze może się zdarzyć, że w przedwyborach spośród nierozpoznawalnych pretendentów wyłoni się nagle czarny koń, indywidualność, która wymiecie wszystkich. Czy między potencjalnymi kandydatami jest ktoś taki? Może jest.
Czarny koń nie musi powalać wiedzą, rozumem i doświadczeniem. Jakąś autentyczną wiedzę, spory rozum i pewne doświadczenie rzecz prosta jest zobowiązany posiadać. Przede wszystkim jednak powinien być młody, mieć charyzmę, urodę i dar komunikowania się z ludźmi. Znajdzie się ktoś taki? Jadąc palcem po liście potencjalnych kandydatów można trafić na zaciekawiające nazwisko – Joe Kennedy. Tak, tak - powie ktoś - jeszcze jeden Joe, jeszcze jeden Kennedy, tylko tego nam brakowało. Ale chwileczkę. To jest Kennedy rocznik 1980. Były reprezentant stanu Massachusetts. Przez cztery kadencje! Potem, hm... Porażka w wyborach na senatora powszechnie przypisywana niezdolności kandydata do wyjaśnienia, dlaczego ubiegał się o ten urząd, bezbarwne wystąpienie w odpowiedzi na orędzie prezydenta Trumpa o stanie państwa, dalej synekura w Północnej Irlandii z poręki Bidena. Więc jednak nie, to nie on, nie czarny koń. Jaka szkoda.
Inne tematy w dziale Polityka