No dobrze. Powiedzmy, że mamy już za sobą okres wielkich sporów politycznych i w Unii zapanował powszechny konsensus co do budowy europejskiego superpaństwa. Żeby zapewnić takiemu tworowi stabilność i pomyślny demokratyczny byt, konieczne są trzy rzeczy: wspólna waluta, wspólna armia i wspólny język. Wspólna waluta - mowa o euro - już właściwie jest. Od formowania wspólnej armii (najlepiej nowego wzoru) Europa ma ekspertów, a wśród nich Jacka Bartosiaka, więc i tę sprawę można uznać za odfajkowaną. Pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia najtrudniejsza i zarazem najważniejsza – po jakiemu obywatele europejskiego superpaństwa mają mówić?
O kolosalnym znaczeniu języka świadczą choćby słowa Żelaznego Kanclerza Otto von Bismarcka, który stwierdził, że najważniejszym pojedynczym wydarzeniem we współczesnej historii politycznej jest to, że Północna Ameryka mówi po angielsku. Dlatego nad językiem dla Stanów Zjednoczonych Europy naprawdę warto dobrze się zastanowić.
Ustalmy pewną rzecz od razu - w żadnym wypadku nie może to być język niemiecki. W ogóle uważam, że terytorium między Odrą i Renem nie powinno stać się częścią europejskiego superpaństwa jako Niemcy z ich czarnym orłem wciąż straszącym wszystkie kraje dookoła, czarnymi krzyżami na czołgach i samolotach, jakby żywcem przejętymi od Wehrmachtu, i czarną przeszłością nierozliczoną do dzisiaj. Jeśli dzisiejsze Niemcy naprawdę pragną równości europejskich narodów i nie chcą rozsadzać Unii swoją dominacją, to powinny same, z nieprzymuszonej woli, rozdzielić swoje państwo na co najmniej cztery państwa członkowskie z osobnymi stolicami, godłami, flagami i oznakowaniami militarnego sprzętu. Język niemiecki mogą zachować, ale tylko dla siebie.
Trzeba poza tym obiektywnie stwierdzić, że język niemiecki jest po prostu brzydki. Tak samo jak niemiecka pisownia, gdzie zdania najeżone są jak kolczasty drut wielkimi literami na początku każdego rzeczownika. Tomasz Mann był muzykalnym człowiekiem i wychodził ze skóry próbując nadać temu językowi melodyjne brzmienie, ale wystarczy nastawić sobie audiobook z oryginałem „Czarodziejskiej Góry” („Der Zauberberg”), żeby z przykrością stwierdzić, że nie sposób wśród tych zgrzytliwych, twardych dźwięków dosłuchać się jakiejkolwiek muzyki.
Mamy więc już pierwsze istotne kryterium akceptowalności wspólnego języka – jego piękno. Drugie kryterium, może jeszcze ważniejsze, to zasób słów, który oczywiście powinien być ogromny. Tu automatycznie przychodzi na myśl język angielski. Nie jest on szczególnie piękny, ale brzydotę też trudno mu zarzucić. Wielkim plusem angielskiego jest jego status światowego języka i stosunkowa łatwość, z jaką można go sobie przyswoić. Mankamentem jest jego niedostateczna wyrazistość, to że poszczególne słowa nie wybrzmiewają w nim tak czysto jak w językach romańskich czy we wspomnianym niemieckim, ale świat sobie z tym jakoś radzi. Niestety kraj, w którym od wieków mówi się po angielsku, wypłatał ostatnio Europie brzydkiego figla w postaci Brexitu. Europa może byłaby w stanie pokonać wynikłą stąd urazę, tym bardziej że język angielski nadal króluje w kuluarch europejskich instytucji, gdyby nie to, że pragnie ona stać się czwartym imperium. Każde z obecnie istniejących imperiów – a są to Ameryka, Rosja i Chiny – posiada własny odrębny język i wypadałoby, żeby swój własny język miały również Stany Zjednoczone Europy. Tak więc zawłaszczony przez Amerykę angielski odpada.
Odpadają również języki sztuczne - na czele z Esperanto - stworzone na okoliczność zjednoczenia ludzkości i zapanowania powszechnego pokoju, nie będące jednak w stanie konkurować z językami naturalnymi pod względem zasobu słów, pięknego brzmienia czy rozpowszechnienia na świecie. Język naturalny jest produktem życia społecznego, wyrasta spośród ludzi stanowiąc emanację ich zbiorowej świadomości, lub jak kto woli duszy. Wyrosłego w izolacji sztucznego języka nie sposób napełnić duszą. Żadne imperium nie skala się przyswojeniem czegoś takiego.
Są jeszcze języki martwe, na przykład łacina. Doświadczenie z językiem hebrajskim uczy, że martwy język można przywrócić do życia. Z łaciną pewnie dałoby się dokonać podobnej sztuki, zwłaszcza że w przeciwieństwie do hebrajskiego była ona językiem jednego z najpotężniejszych imperiów w historii. Ale łacina jest trudna i nie spełnia kryterium stosunkowo łatwej przyswajalności. Poza tym czy warto wracać do czegoś, co szeleści pergaminem i już straciło duszę. Sensowniej będzie rozejrzeć się wśród naturalnych europejskich języków.
Niestety nie ma co marzyć o ustanowieniu polskiego jako języka Stanów Zjednoczonych Europy. Węgrzy i Skandynawowie oraz inne małe europejskie narody chyba też nie żywią złudzeń, że wybór padnie na ich języki. Europejczycy najprawdopodobniej będą skłonni wziąć pod uwagę tylko najbardziej rozpowszechnione i cieszące się największym prestiżem języki romańskie. Ja stawiam na język francuski. Kiedyś, całe dekady temu, pilnie się go uczyłem. Głównie dla jego piękna. Ale podobno wielką zaletą francuskiego jest również precyzja. Jerzy Giedroyć powiedział przy jakiejś okazji do Witolda Gombrowicza: „Gdy mówisz po francusku jesteś precyzyjny, a gdy przechodzisz na polski, twój wywód natychmiast się rozmywa”. W nie tak znowu odległej przeszłości jedno wielkie europejskie imperium już mówiło po francusku. Francuski był językiem światowej dyplomacji i eleganckich salonów. Dlaczego by mu nie przywrócić dawnej rangi? Francuzi, stawiający od dziesięcioleci zacięty opór angielszczyźnie, pęcznieliby z dumy. Ale to żaden powód, żeby nie uwspólnić ich języka.
Z rozpłynięcia się Polski w europejskim imperium trudno byłoby się radować. Gdyby jednak do czegoś takiego już musiało dojść, to chyba lepiej, żeby wspólnym językiem stał się język francuski, a nie po prostu język najsilniejszej nacji.
Inne tematy w dziale Polityka