Czytam na portalu brytyjskiego dziennika The Telegraph, że Trump swój pierwszy wieczór jako prywatny obywatel USA spędził szukając adwokatów, którzy by go reprezentowali na procesie w sprawie impeachmentu. Prawda to, czy „prawdziwe zmyślenie”, nie wiem, ale adwokaci na pewno się Donaldowi bardzo przydadzą i dobrze by było, żeby w razie przegranej nie wstrzymał im honorariów jak Giulianiemu, bo w przyszłości nikt już nie zechce go bronić w sądzie.
Nawet po 17 dniach, jakie upłynęły od 6 stycznia, nie przestałem otrząsać się z obrzydzenia na myśl o wiarołomstwie, którego ten człowiek wtedy się dopuścił. Tym bardziej, że nie było to jedyne wiarołomstwo, bo już następnego dnia przestraszony Trump zaparł się tych, co na jego wyraźny rozkaz poszli na Kapitol:
„Jak wszyscy Amerykanie jestem oburzony bezprawiem, przemocą i okaleczeniami. Natychmiast wysłałem Gwardię Narodową i służby porządkowe celem ochrony budynku i wyrzucenia napastników. Ameryka jest i zawsze musi być krajem prawa i porządku.”
Proud Boys i inni oszukani, którzy deklarowali dozgonną wierność Trumpowi, w dniu inauguracji Bidena ogłosili swego idola zdrajcą:
„Trump przejdzie do historii jako totalny nieudacznik.”
Nazywają go naganiczem i nadzwyczaj słabym gościem. Naganiaczem w sensie, że ich podpuścił, tak jak wspólnik szulera (naganiacz) podpuszcza naiwnych do gry w trzy karty. Apelują też do swoich współbraci, żeby przestali chodzić na wiece i protesty popierające Trumpa lub Partię Republikańską.
Znaczy się komletna zapaść. Najwierniejsi z wiernych pogardzają Trumpem. Złoto, w które Trump, niczym król Midas, zamieniał każdy ekskrement, zamieniło się z powrotem w ekskrement. Donald nie ma nawet jak odnieść się do tych zarzutów, bo jak najpospolitszy troll został odcięty od mediów społecznościowych.
Wzgardził nim nie tylko najtwardszy elektorat. Karma dopadła go również tam, gdzie zamierza osiąść na stałe i odpocząć po wyczerpującej prezydenturze. Zamiar ten może się nie powieść, ponieważ właściciele posiadłości sąsiadujących z klubem Mar-a-Lago w Palm Beach - skąd Trump wydzwaniał wieczorem 20 stycznia do swoich potencjalnych adwokatów, w tym do Lindseya Grahama - ujrzawszy konwoje wielkich ciężarówek z gratami byłego prezydenta wjeżdżające na jego posiadłość, podnieśli raban, że nie chcą go mieć za sąsiada. Weto zgłosiły również władze miasta Palm Beach, które już przedtem wysuwały zastrzeżenia do użytkowania tej posiadłości przez Trumpa jako stałego miejsca zamieszkania. Według umowy spisanej z miastem w 1993 roku Mar-a-Lago jest prywatnym klubem, w którym goście, w tym także Trump, nie mogą zamieszkiwać dłużej niż przez 3 nienastępujące po sobie tygodnie rocznie.
Taki jest oficjalny powód sprzeciwu wobec planów byłego prezydenta. Półoficjalne powody są zgłaszane przez mieszkańców miasta. Otóż do Trumpa jako lidera nowej partii (ma się to nazywać Patriot Party) na pewno będą nieustannie zjeżdżać się polityczni działacze, blokując ruch na drogach dojazdowych i zakłócając w ten sposób spokojny tryb życia mieszkańców tej cichej dotychczas miejscowości. To, że nieustannie zjeżdżają się tam chmary turystów, jakoś mieszkańcom nie przeszkadza. Toteż prawdziwy powód jest inny. W prywatnych rozmowach mieszkańcy stwierdzają bez ogródek: Nie chcemy go tutaj, to odrażająca postać.
Znająca Trumpa osobiście mieszkanka Palm Beach powiedziała:
„Jego zwolennicy budzą strach. Kto by chciał, żeby ktoś o takiej osobowości zamieszkał w sąsiednim domu? Jest paskudną osobą pod każdym względem. Ma taki toksyczny wpływ na nasze środowisko.”
Jest coraz więcej oznak, że Demokraci nie mają najmniejszego zamiaru rezygnować z doprowadzenia impeachmentu do końca. W najbliższy poniedziałek – moim zdaniem o jeden poniedziałek za późno – Nancy Pelosi przekaże do Senatu dokument z oskarżeniem Trumpa o podżeganie motłochu do ataku na Kapitol. Wygląda to na nieodwołalną decyzję. Nie wiadomo, czy Pelosi wierzy w sukces swojej misji, ale jakieś powody do optymizmu jednak ma. Mitch McConnell, na przykład, przebąkuje prywatnie, że chciałby zamknąć Trumpowi drogę do drugiej kadencji w drodze impeachmentu, ale może lepiej wszcząć procedurę dopiero w lutym. Zaczyna się gra na zwłokę? Niewykluczone. Ale podobnie szepcą po kątach inni republikańscy senatorzy. Może nawet jest ich więcej niż siedemnastu potrzebnych do skazania Trumpa na dożywotni zakaz sprawowania państwowych urzędów. Pytanie tylko, czy z biegiem czasu nie wymiękną. Zwłaszcza że „beton” Partii Republikańskiej zdecydowanie sprzeciwia się kontynuacji impeachmentu:
„Nie, nie, nie – powiedział w CNN senator Ron Johnson zapytany, czy przyłączyłby się do McConnella, gdyby ten zagłosował przeciwko Trumpowi. - Taki głos byłby niebezpiecznym prcedensem. Poza tym nie uważam, że powinien być jakiś proces.”
Poparł go Lindsey Graham, posuwając się nawet do groźby: „Jeśli chcecie wymazać Donalda Trumpa z partii, sami zostaniecie wymazani. Pomysł, żeby iść naprzód bez Trumpa w Partii Republikańskiej jest katastrofą dla Partii Republikańskiej.”
Nadzieje Demokratów i umiarkowanych Republikanów liczących na McConnella wyśmiał w programie Real Time lewicujący komik i polityczny komentator Bill Maher:
„Mitch McConnell pogrywa z wszystkimi jak na skrzypcach. On się wam podkłada jak bokser i odpoczywa na linach, a wy tracicie energię. To są jego stare i tysiąc razy wypróbowane numery. Puścił plotkę, że to zrobi. Nigdy tego nie zrobi. Nie zagłosuje za impeachmentem Trumpa.”
„Jeśli Mitch to zrobi, pójdzie za nim wielu innych Republikanów. To oczywiste – zaooponowała uczestnicząca w programie Katie Couric. – Myślisz, że żyjemy wszyscy w krainie fantazji?”
„Nie - odparł Bill Maher z nieruchomą jak patelnia twarzą. – Myślę, że tylko ja jeden tam nie żyję. Ale Donald Trump będzie znowu kandydował. On nie odejdzie. I jest obecnie znakiem firmowym. Patrzę na tych innych polityków, którzy teraz gadają jak on. To jest firmowy znak. Wpuściliśmy ufoludka na pojazd kosmiczny i on ma jajka. Ma jajka i z nich lęgną się inne ufoludki!”
Republikańscy senatorzy rozważający głos przeciwko Trumpowi prawdopodobnie się ugną, ale Pelosi chyba nie zawaha się złożyć w Senacie wniosku o wszczęcie procesu. Wprawdzie lider Demokratów, senator Chuck Schumer, wczoraj pod wieczór ogłosił, że początek procesu został z praktycznych względów przesunięty na luty, jednak szeregowi Demokraci przez resztę wieczoru zarzekali się, że nic to, papiery zostaną w poniedziałek złożone i proces prędzej czy później się odbędzie.
Lepiej, żeby się odbył. Donald w obrębie paru dni pokonał drogę od prezydentury do podwójnej zdrady i tego nie można mu odpuścić. Mało jest powiedzieć, że napaść na własny Parlament w chwili, gdy Kongres przeliczał elektorskie głosy, była zdradą. Mniejsza o wiarołomstwo wobec motłochu. Trump zawiódł zaufanie 74 milionów wyborców. Zdradził i swoje państwo, i swoich współobywateli. Na procesie trzeba głośno i wyraźnie stwierdzić, że była to zdrada stanu. Gdyby coup d'état mu się udał i spełnił się najczarniejszy scenariusz, Amerykanów czekałaby dyktatura pajaca. Tego nie wolno mu darować. I nie wolno zostawiać mu otwartej furtki, na wypadek gdyby chciał jeszcze raz kandydować i urządzać zamach stanu. Nie po to Amerykanie w 1776 roku wybili się na niepodległość zrzucając władzę George’a III, żeby blisko 250 lat później oddać się pod panowanie Donalda I. To będzie również ostrzeżenie dla przyszłych prezydentów, że takie rzeczy są w Ameryce niedopuszczalne.
Więc nie ma przebacz.
Inne tematy w dziale Polityka