Nadchodzi czas Berlina. Nie tylko w sensie faktycznym: dominacji politycznej, gospodarczej oraz przewagi demograficznej w Europie, ale także w sensie formalnym. Wczoraj przewodniczącym Parlamentu Europejskiego został Niemiec Martin Schulz, szef frakcji socjalistycznej w europarlamencie. Kilka lat temu stał się znany w Polsce wskutek swoich brutalnych ataków na śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz premiera rządu IV RP Jarosława Kaczyńskiego. W ubiegłym tygodniu na spotkaniu z frakcją konserwatywną w PE w Brukseli przyznał, że jego ostre wystąpienia przeciwko polskim przywódcom państwowym wynikały z tego, że świadomie opóźniali oni ratyfikację traktatu lizbońskiego. Dodajmy, traktatu zdecydowanie zwiększającego rolę Berlina w Unii Europejskiej. Dość powiedzieć, że poprzedni traktat regulujący relacje między krajami członkowskimi UE oraz Unii jako takiej, czyli traktat nicejski, dawał Polsce w Radzie UE absolutnie porównywalną pozycję z Niemcami (Rzeczpospolita miała 27 głosów, a RFN 29). Tymczasem "Lizbona" dawała już Berlinowi dwukrotnie więcej tzw. głosów ważonych niż Warszawie.
Merkel zamiast Barroso?
W kuluarach brukselsko-strasburskich mówi się na razie po cichu, iż nie jest wykluczone, że już za 2,5 roku pęknie ostatnia psychologiczno-polityczna bariera przed pokazaniem przez Niemcy, kto tak naprawdę rozdaje karty na Starym Kontynencie. Jeżeli po wyborach nad Renem powstanie koalicja CDU - CSU - SPD bez Angeli Merkel jako kanclerz, to właśnie obecna lider chadecji i szef niemieckiego rządu może być bardzo poważnym kandydatem na przewodniczącą Komisji Europejskiej. Niektórzy zwracają uwagę, że byłaby to pierwsza kobieta w historii na tym stanowisku, jednak dla nas, Polaków, ważniejsze jest to, że byłby to pierwszy polityk niemiecki - szef KE... W kontekście naszego kraju, a zwłaszcza obecnego premiera III RP, byłby to swoisty chichot historii, bo to właśnie Angela Merkel (lub jej doradcy) miała wymyśleć Donalda Tuska jako kandydata nowych państw członkowskich UE na to stanowisko. Lider PO w to uwierzył i tak się tym przejął, że intensywnie uczy się angielskiego, a nawet w tym języku, bodaj po raz pierwszy, publicznie wygłosił przemówienie 13 grudnia 2011 r. w Strasburgu na kolacji z udziałem prezydentów Gruzji i Rumunii, a także liderów frakcji chadeckiej w Parlamencie Europejskim. To, że Tusk uczy się języka, to dobrze, jednak znacznie gorzej, że prąc bezwzględnie do fotela szefa PE, zupełnie odpuszcza polskie interesy, aby nie budzić kontrowersji czy irytacji w Europie, a przez to poświęca na ołtarzu swojej osobistej kariery pozycję państwa polskiego.
Zostawmy jednak scenariusze nieodległej przyszłości, wróćmy do czasu teraźniejszego. Europarlamentem kierować będzie Niemiec - podobnie zresztą jak w latach 2007-2009, gdy przewodniczącym PE był "żołnierz" Merkel, obecny szef wpływowej Fundacji Konrada Adenauera związanej z CDU Hans-Gert Pöttering. Oznacza to, że z ostatnich trzech szefów europarlamentu dwaj byli Niemcami... Warto też dodać, że całkiem niedawno (2004-2007) dwiema największymi frakcjami kierowali niemieccy politycy. Pamiętam wystąpienie ówczesnego szefa frakcji liberałów w Parlamencie Europejskim, Brytyjczyka Grahama Watsona, który przemawiając po ówczesnym wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej Niemcu komisarzu Gźntherze Verheugenie, Pötteringu i Schulzu, przeprosił, że on jednak nie będzie przemawiał w "mowie Teutonów"...
Niemcom już wolno więcej
Przez kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej niemieckie elity polityczne uważały, że po hekatombie wojennej, spowodowanej przez III Rzeszę "Niemcom wolno mniej". Nad Renem żywe było poczucie tzw. deutsche Schuld - "niemieckiego długu", który nie pozwala ujawniać Berlinowi rzeczywistej siły politycznej ani też realnych aspiracji, ale też poniekąd tłumi niemieckie aspiracje. Przez kilka dekad po 1945 r. w RFN Niemcy sami sobie zakładali polityczny kaganiec. Tak było do czasów kanclerza Helmuta Kohla włącznie, a więc ostatniego polityka niemieckiego, który osobiście pamiętał rozpętaną przez jego kraj II wojnę światową. Jego następca, socjalistyczny kanclerz Gerhard Schroeder, skądinąd architekt ścisłej współpracy na osi Berlin - Moskwa, nie miał już tych skrupułów. Niemcy zaczęły uczestniczyć w międzynarodowych akcjach militarnych, zwiększono nakłady na Bundeswehrę, ale przede wszystkim Republika Federalna zaczęła wykorzystywać swoją pozycję gospodarczą do narzucania krajom europejskim swoich planów politycznych.
Ostatnia dekada była okresem zwiększenia dysproporcji ekonomicznych między Niemcami a wieloma krajami europejskimi, zwłaszcza z Europy Południowej. Doskonałym instrumentem niewątpliwej dominacji gospodarczej było powstanie i funkcjonowanie w ostatnich 10 latach strefy euro. Pozwoliła ona w wyraźny sposób zwiększyć dynamikę niemieckiego eksportu. Wcześniej przeszkodą w osiągnięciu tego celu była silna marka RFN. Wspólna waluta umożliwiła zalewanie niemieckimi towarami całej Europy. Choć biedne państwa w tym czasie zadłużały się, Niemcy nawet w kryzysie wzmacniały swoją rolę w gospodarce. To tłumaczy zarówno dzisiejszy kontrast ekonomiczny między Berlinem a sporą częścią krajów UE, a także ułatwia możliwość narzucenia swoich wizji politycznych. Skądinąd często pod pretekstem "walki z kryzysem", "dyscypliny fiskalnej", "bilansowania budżetu".
Jeszcze niedawno nie do pomyślenia było, aby formalne szczyty Unii Europejskiej w Brukseli odbywały się, tak jak teraz, jako swoisty aneks gastronomiczny do wcześniejszych ustaleń politycznych niemiecko-francuskich. Ba, doszło do tego, że "Merkozy", czyli tandem Merkel-Sarkozy, potrafi na konferencji prasowej przed szczytem albo i w czasie jego trwania (!) zwołać konferencję prasową i poinformować międzynarodową opinię publiczną o decyzjach, które oficjalnie zapaść mają dopiero za parę dni w parę godzin. Jednym słowem, Niemcy i ich główny partner w Unii przysyłają w ten sposób, bez żadnego skrępowania, bez żadnych zahamowań jasny sygnał: jesteśmy najsilniejsi, dominujemy i dominować będziemy, to w naszych rękach są europejskie sznurki, to my decydujemy, a reszta to tylko eurofasada.
Teatr dwóch - albo jednego reżysera
W praktyce proces ten trwa od paru lat. Jednak wcześniej Niemcy i Francja bardziej dbały o pozory, o swoisty kamuflaż. Odbywał się polityczny teatr, w którym tak naprawdę poszczególne państwa grały role przygotowane przez berlińsko-paryską parę reżyserów (w tej właśnie kolejności). Ale formalnie przedstawienie odbywało się z udziałem całego zespołu. Teraz na scenie zostało dwóch reżyserów. Co ciekawsze, wszakże już niedługo może na niej pozostać tylko jeden z nich. Jest bowiem prawdopodobne, że Nicolas Sarkozy przegra tegoroczne wybory prezydenckie we Francji. Jego potencjalny następca, socjalista Fran÷ois Hollande (ciekawostka: były "partner życiowy" poprzedniej kandydatki lewicy na urząd prezydenta Republiki Segolene Royale) jest z innej opcji politycznej niż Frau Merkel, nie zna jej i na wiele spraw ma kompletnie inny pogląd niż niemiecka kanclerz. Faktycznie oznaczać to może osłabienie tandemu Berlin - Paryż, ale będzie zapewne wiązać się jednocześnie ze wzmocnieniem roli Niemiec. Przynajmniej do niemieckich wyborów w 2013 roku. Teoretyczne zwycięstwo "czerwonych" i rosnąca pozycja "zielonych" mogą nieco ograniczyć dość ekspansjonistyczną politykę międzynarodową Berlina. Tym bardziej że coraz więcej niemieckich podatników zdaje sobie sprawę z tego, że to oni muszą dokładać się do pełnienia przez ich kraj roli "dobrego, bogatego wujka", który współfinansując w znaczącym stopniu Unię Europejską, konsekwentnie zdobywa polityczne wpływy i przyczółki.
Czas Schulza, czas Berlina. Nowy szef PE, w przeciwieństwie do Jerzego Buzka, za wszelką cenę i aż do przesady szukającego kompromisu wszystkich ze wszystkimi, będzie przede wszystkim rzecznikiem interesów politycznych zachodnioeuropejskiej lewicy. Realizować to będzie, tak jak dotychczas, z temperamentem wiecowego oratora. Demagogiczny krytyk Polski za rządów Prawa i Sprawiedliwości, tropiący urojone przejawy antysemityzmu, a jednocześnie... islamofobii, ma jedną zaletę: jest do bólu szczery. Nie owijał w bawełnę, gdy przed rokiem w siedzibie europarlamentu w Strasburgu mówił otwarcie o... "niemiecko-francuskim dyktacie" w Europie. Skądinąd ów dyktat rytualnie krytykował. Czy głównie nie dlatego, że i Merkel, i Sarkozy są z innej opcji politycznej niż sam Schulz?
Niemiecki bokser Schulz
Niemiecki, nowy szef Parlamentu Europejskiego nie boi się politycznego boksu. W przeciwieństwie do Jerzego Buzka, który chciał, żeby kochali go wszyscy i w związku z tym nie chciał nikomu się narazić, Martin Schulz będzie nawet szukał starć. O ile jego polski poprzednik skupiał się głównie na reprezentowaniu Parlamentu Europejskiego w samej Unii, a zwłaszcza poza Unią Europejską oraz - szczególnie - w Polsce, o tyle niemiecki socjaldemokrata będzie chciał być rzeczywistym "playmakerem", rozgrywającym, politykiem mającym realny wpływ na to, co dzieje się w UE. Będzie mu o tyle łatwiej, że choć formalnie reprezentuje Grupę Socjalistów i Demokratów, to jednocześnie jest też, i pozostanie, politykiem niemieckim, reprezentującym największe i świadome swojej wzrastającej potęgi państwo na kontynencie europejskim.
Schulzowi będzie też łatwiej dlatego, że jest politykiem twardym i przywiązanym do własnych wizji. W swoim czasie potrafił publicznie przeciwstawiać się samemu kanclerzowi Schroederowi, bądź co bądź liderowi partii Schulza. W zhierarchizowanej polityce niemieckiej to raczej rzadkość.
Niemcy tego nigdy nie powiedzą, ale w rzeczywistości ich dewizą w ostatnich latach stały się słowa "keine Grenzen". W tym oto znaczeniu, że nie ma ani granic, ani hamulców dla postępującej dominacji gospodarczo-politycznej Berlina w Europie. W Europie, która skądinąd systematycznie traci na znaczeniu w świecie.
W interesie Polski nie leży zachwianie równowagi sił w Unii i zdominowanie jej przez jedno czy dwa państwa. To jednak teoria, bo w praktyce rząd Donalda Tuska przyjął rolę obserwatora tego, co robią Niemcy, bądź, częściej, gorliwego pomocnika Berlina w realizacji różnych planów i projektów. Nawet tych, które ewidentnie godzą w nasz interes narodowy.
Ryszard Czarnecki dla Nasz Dziennik
Inne tematy w dziale Gospodarka