Zamieszczam fragmenty wspomnień Edwarda Sochana, żolnierza AK i BCH, członka garnizonu samoobrony we wsi Grabowica (zamojskie). Ostatnie pojawiło sie troche tekstów na temat walk z UPA. Stąd moja propozycja lektury wspomnień szerzej nieznanych.
Dwukrotnie grabowiecki garnizon wspomagał leśnych swoimi żołnierzami. Pierwszy raz we wrześniu 1943 r., gdy uczestniczyli w interwencji na terenach wschodnich powiatu tomaszowskiego, walcząc z ukraińskimi oddziałami Bulby i Bandery. Drugi raz od 14 stycznia do 15 kwietnia 1944r., walcząc na tych samych terenach z UPA i oddziałami Ukraińskiej Dywizji SS Galizen.(...)
Po kilku dniach przygotowań w dniu 14 stycznia 1944 r. wieczorem wyruszyliśmy z naszej bazy partyzanckiej w Puszczy Solskiej na tereny wschodnie powiatu tomaszowskiego. Trasa wypadu naszego oddziału wynosiła około 60 km, z tym, że chcąc uniknąć namierzenia przez wroga musieliśmy kluczyć po lasach i wertepach, niepostrzeżenie przemieszczać się do celu swego przeznaczenia.
Nasz oddział leśny liczył 240 żołnierzy i oficerów, była też grupa zaopatrzenia i grupa sanitarna z dr Jabłońskim z Tomaszowa oraz kapelan wojskowy ks. Antoni Peret. Każdy z moich kolegów z Grabowicy był gdzie indziej. Obowiązywała dyscyplina i rygor wojskowy, przede wszystkim tajemnica, kto jak się nazywa i skąd pochodzi. W użyciu były wyłącznie pseudonimy. Uzbrojenie było raczej skąpe, tylko dwa ckm-y, cztery czy pięć lkm-ów, tyleż samo rkm-ów, a reszta kbk. Oficerowie posiadali broń krótką, granaty i lornety. Tylko kilkudziesięciu było ubranych w mundury wojska polskiego z rogatywkami, większość w normalne cywilne ubrania i biało-czerwone opaski na rękawach. (…)
Przed południem dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Część oddziału zakwaterowano we wsi Zimno k. Łaszczowa, a większą część w Steniatynie i kolonii Steniatyn. (…)
Nasz pluton prawie bezczynnie siedział na kwaterze w Zimnem, łowiąc szpiegów lub ciekawskich wchodzących do wsi lecz z niej nie wypuszczanych., Plutony kwaterujące w Steniatynie, co parę dni wychodziły na akcje, głównie odwetowe. Intensywnie pracowali wywiadowcy, a z ich ustaleń wynikało, że bojowe oddziały UPA i dywizji SS Galizen, przemieszczają się powoli w nasz rejon. (…)
W ciągu kilku następnych tygodni UPA zaatakowała, dokonując mordów i rzezi polskiej ludności w Radkowie, Marysinie, Nowosiółkach, Liskach i Rzeplinie. W rejonie Marysina i Lisek doszło do ostrych walk, w których pododdziały AK krwawo rozprawiły się z napastnikami. Sporo ich poległo, inni salwowali się ucieczką. Straty naszych pododdziałów były niewielkie.
Z zeznań kilku jeńców wziętych do niewoli wynikało, że UPA kończy koncentrację swych oddziałów w tym rejonie, a z rozpoczęciem walnej rozprawy zwlekają do czasu podciągnięcia w ten rejon pododdziałów dywizji SS Galizen. Po skutecznych akcjach odwetowych ataki band UPA ustały na jakiś czas. Nastąpił spokój. Oczekiwaliśmy, ze następne rzezie nastąpią niedługo, ale ze zwiększoną siłą. Tak się stało.
Tym razem zaatakowali Wiszniów, Franusin, Posadów. Do przeciwuderzenia na Franusin użyto między innymi naszego plutonu. Przerażający i odrażający był widok po ataku UPA na tę wieś. W mieszkaniach, na podwórzach i oborach, nawet w stodołach leżały zwłoki pomordowanych Polaków, mężczyzn, kobiet, staruszków i dzieci. Zabijano ich strzałami z broni palnej, ale i widłami oraz motykami dla zadania większych cierpień.
W jednej ze stodół trafiliśmy na zwłoki mężczyzny, któremu ręce obcięto na sieczkarni, a potem dobito strzałem w tył głowy. Wszędzie pełno krwi i zakrwawionych ubrań, bo napad miał miejsce w godzinach rannych, gdy mieszkańcy wsi jeszcze spali. Z całej wsi ocalało jedynie kilkanaście osób, które wcześniej przygotowały sobie odpowiednie kryjówki. Całe szczęście, że nie podpalono zabudowań, bo ci ukryci w różnych schowkach zginęliby w płomieniach. Oddział UPA na widok zbliżającej się tyraliery, w pośpiechu opuścił wieś w kierunku Poturzyna. Nie nawiązaliśmy z nimi kontaktu bojowego, gdyż dzieliła nas zbyt duża odległość.
Ledwie skończyliśmy przegląd strat, na koniu wpadł goniec z rozkazem, by nasz pluton natychmiast skierować w stronę Posadowa, gdzie bandy UPA po dokonanej rzezi stawiły opór drugiej kompanii. Szybkim marszem przybyliśmy w rejon Posadowa, zachodząc wieś od wschodu, żeby odciąć im drogę odwrotu. Lecz manewr nasz został dostrzeżony i Ukraińcy grupami i pojedynczo, skokami, ostrzeliwując się, szybko wycofali się na południe w kierunku Ulhówka. W tym pościgu oddałem z mojego rkm-u kilka serii za uciekającymi.(…)
Śnieg zalegał jeszcze tu i ówdzie na polach, zwłaszcza na stokach północnych i w zagłębieniach terenu. Czuło się w powietrzu wiosnę, lecz nocne przymrozki nawet do -10C wskazywały, że zima jeszcze nie ustępuje. Gdzieś w pierwszych dniach kwietnia 44 roku dwie sotnie UPA zaatakowały wieś Rokitno i znajdującą się obok stację kolejki wąskotorowej, która była położona w dolinie, niecały km od naszej kwatery. Nasz pluton na nogi poderwał alarm oraz strzały z broni maszynowej. Dowódca rozwinął oddział w tyralierę zaraz po wyjściu z zabudowań, a do sztabu pchnął gońca z meldunkiem co się dzieje i z prośbą o wsparcie.
Potykając się na skibach zamarzniętej gleby dotarliśmy na skraj wzniesienia dochodzącego do kotliny ze stacją kolejową w dole. Na tym wzniesieniu, nieopodal był liściasty las, który górował nad całą okolicą. W dolinie, we wsi i na stacji trwały walki. To tamtejszy garnizon AK stawiał zacięty opór.
Ruszyliśmy w dół w kierunku zabudowań stacji i otworzyli ogień na stanowiska przeciwnika. Ukraińcy zostali zaskoczeni naszym wejściem do akcji. Początkowo wpadli w panikę i rzucili się do bezładnej ucieczki. Strzelając zeszliśmy w dół i opanowali stację kolejową, starając się odrzucić przeciwnika do tyłu. Okazało się to nie takie łatwe. Rozwinięty w tyralierę drugi rzut UPA powstrzymał uciekających i włączył ich z powrotem do natarcia. Rozgorzała zacięta walka. Upowcy ochłonęli z pierwszego wrażenia i całą siłę ognia skierowali na nas.
Od ciągłego strzelania lufa mojego rkm-u była już gorąca. Wsparcia, mimo trwającej już przeszło pół godziny walki, nie było. Jakiś czas osłonę dawały nam budynki stacyjne, ale gdy do akcji przeciwnicy wprowadzili moździerze, nie wytrzymaliśmy naporu i zaczęliśmy wycofywać się w kierunku, z którego przybyliśmy, potem w kierunku lasu, bo do niego było bliżej. Las dawał osłonę i szansę na zmianę sytuacji, gdyż górował nad polem walki, dając wgląd nawet w zagłębienia terenu, których nie było widać z poziomu stacji kolejowej. Żeby się do niego dostać trzeba było przebiec przez wzniesienie długości około 300 metrów, cały czas pod górę
Gdy dowódca plutonu dał rozkaz do odwrotu w kierunku lasu, wykorzystałem ten moment i biegiem, na razie pod osłoną budynków stacji, skokami znalazłem się na stoku wzniesienia. Coraz odwracałem się i z pozycji ,,padnij” strzelałem w kierunku przeciwnika. Kątem oka zauważyłem, że na tym stoku było jeszcze kilku naszych, zmierzających do lasu.
Zbocze tego wzniesienia to stok północny, w przeważającej części pokryty zlodowaciałym śniegiem. Kiedy biegnąc pod górę, w kierunku lasu, trafiło się na połać ziemi pokrytej takim śniegiem, było się doskonałym celem dla ukraińskich ,,striłcew”. Taki właśnie los spotkał naszego dowódcę plutonu. Gdy był już w odległości kilkudziesięciu metrów od skraju lasu trafiło go 5 kul. Skonał kilka metrów ode mnie, właśnie na takim zaśnieżonym polu..
Przeczekałem kilka chwil, aż przestanie gotować się ziemia wokół mnie i skoczyłem w kierunku lasu, nie zważając na grad świszczących wokół kul. Zdyszany dopadłem drzew i nie czekając aż się wysapię, otworzyłem ogień na punkty ogniowe przeciwnika, zwłaszcza na stanowiska moździerzy. Wkrótce szczęśliwie dołączył do mnie ze swoim lkm-em Czarny ze wspólnej kwatery we wsi Zimno.
Będąc na skraju lasu, na dużym wzniesieniu, w dodatku za wałem ziemnym fosy, byliśmy prawie zabezpieczeni przed bronią maszynową. Dosięgnąć nas mogły w tym miejscu tylko pociski moździerzowe. Zatem ogień naszych dwóch kaemów nie tylko blokował nieprzyjacielowi ruch do przodu, ale strzelając celnie w kierunku nieprzyjaciela, zapewnialiśmy bezpieczniejszy odwrót naszym żołnierzom wycofującym się do lasu pod górę.
Pluton poniósł ciężkie straty w tej walce, ale skutecznie szachował wroga, którego sytuacja gwałtownie się pogorszyła, gdy na północ od wsi Rokitno rozległa się nieustająca kanonada z broni maszynowej, wybuchy granatów, a za chwilę dym i ogień. Była to nasza odsiecz, idąca na skróty, lecz jakże trafnie i z właściwej strony, bo w ten sposób sotnie UPA znalazły się w krzyżowym ogniu naszych kaemów.
Szybko zmienił się obraz bitwy. Z sotni UPA, początkowo pojedynczo, potem grupami, skokami zaczęto się wycofywać w kierunku mostu na rzece, gdzie Ukraińcy dostawali się pod ogień naszych kaemów strzelających ze skraju lasu, z odległości nie przekraczającej pół kilometra. Ogień nasz był bardzo celny, na moście powstał zator spowodowany zabiciem kilku koni wozów taborowych i wywróceniem się pojazdów. Próby ściągnięcia przeszkody na bok przysporzyło im dalszych ofiar.
Lufy naszych kaemów były już gorące. To był odwet brany za nasze poranne straty. Cofający się ,striłce” widząc co się dzieje na moście skakali do wody, głębokiej z powodu wiosennych roztopów i brnąc po pas forsowali rzekę na własną rękę, uciekając w kierunku skąd przyszli. Niewiele mógł im pomóc ckm zainstalowany we młynie w nieodległych Żernikach., który od rana ostrzeliwał nasze pozycje. Nasze plutony przepędziły napastników aż w pobliże Ulhówka, zaś drużyna skierowana w czasie walk do młyna w Żernikach zlikwidowała granatami stanowisko ckm-u.
Zwycięstwo było wspaniałe, lecz zarazem smutne. Podczas walk o Rokitno zginęło 16 naszych żołnierzy, 13 zostało rannych. Zginął też dowódca naszego plutonu. Jak dowiedzieliśmy się nad mogiłą, jeszcze w ubiegłym roku był on komendantem granatowej policji w Krasnobrodzie, skąd zdezerterował z bronią w ręku do AK. Oddał życie w imię wielkiej sprawy. Miał dopiero 36 lat. Został nam po nim jego podziurawiony kulami płaszcz wojskowy.
Nasze stanowiska w lesie trzymaliśmy do czasu powrotu naszych plutonów biorących udział w pościgu aż pod Ulhówek. Dopiero następnego dnia wysłano grupę do podsumowania strat UPA i zabrania tego, co nas interesowało lub było potrzebne. Doliczono się 84 zabitych ,,striłcew,” kilkunastu koni i tyleż wozów taborowych opuszczonych i powywracanych w rzece koło przeprawy na moście. Zebrano też broń i amunicję, także sporo żywności oraz paszy dla koni. Nade wszystko jednak 84 sztuki dowodów osobistych poległych, z których wynikało, iż większość ich właścicieli pochodziła ze Lwowa i Wołynia, pozostali z Tarnopola i Stanisławowa.
W rezultacie tej bitwy stan osobowy naszego plutonu zmniejszył się o połowę. To była duża strata, zwłaszcza, że nie mogliśmy spodziewać się uzupełnień. Wieczorem, po powrocie na kwaterę u Wiśniewskich było nam smutno. Brakowało nam tych co polegli lub zostali ranni. Zmęczeni i głodni po spożyciu kolacji i przeczyszczeniu broni udaliśmy się niezwłocznie na spanie.
Następne dni nie przyniosły nic szczególnego. Tylko niemieckie storchy bazujące na lotnisku wojskowym w Mokrem koło Zamościa intensywnie patrolowały teren.
Inne tematy w dziale Kultura