Państwo rządzone przez Prawo i Sprawiedliwość wydaje ok 20 mld zł na program wyborczo-socjalno-prodemogragiczny. Oprócz wymienionych funkcji ma oczywiście jeszcze wpływ na ulżenie wielu obywatelom finansowo, co pobudza gospodarkę i wiarę w państwo, zmniejszając tym samym koszt programu. Licząc zyski ze większego wzrostu i bardziej obywatelskiej postawy nawróconych z szarej strefy pracowników (krzywa Laffera pokazuje, że mogą nawet przekroczyć koszty obniżki podatków), oraz odliczając od kosztów zwracany VAT, akcyzę, alimenty i inne podatki, na które teraz stać podatników, program 500+ faktycznie nie kosztuje tak dużo. To nie moje zadanie, by to dokładnie obliczyć, ale doliczając wartość dodatkowych dzieci, czyli przyszłych pracowników, zapewne po 20 latach najpóźniej program całkowicie się zwróci, okaże się opłacalny dla Polski. Nie mniej jednak teraz obciąża budżet, który jakoś się trzyma tylko dzięki bezkompromisowej walce z nadużyciami w państwie. Fajnie, że motywuje on rząd do oszczędzania i eliminowania patologii, ale już widać zadyszkę, skoro na horyzoncie są podwyżki kolejnych podatków. Dzietność według nawet optymistycznych prognoz nie poprawi się znacząco, czyli dalej będziemy się wyludniać i zbliżać do katastrofy związanej z piramidą emerytalną. Co w takim razie można jeszcze zrobić?
Diagnoza jest bardzo prosta i częściowo została słusznie zauważona przez rządzących (tak, tych poprzednich również). Pęd za karierą, partnerskie związki, czyli równowaga obu płci w rodzinie, a więc podobne obowiązki, prowadzą do braku naturalnej chęci posiadania dzieci. Kobieta musi najpierw się wyedukować, zrobić specjalizacje, osiągnąć sukces zawodowy i na równoprawnych warunkach dokładać się do życia rodziny. Mężczyzna musi wpierw dorosnąć, wybawić się, później wpada w wir pracy, zostaje albo pracoholikiem, albo wiecznym frustratem niezadowolonym z pracy i domu, też nie ma ochoty na dziecko przy tylu obowiązkach domowych już przy dwójce osób i ciągłych kłótniach z partnerką. Ten styl związków partnerskich skutecznie rozpoczął niesamowicie trudną do odwrócenia tendencję wymierania narodu. Rząd PO zapewne zdawał sobie z tego sprawę. Przecież karty dużej rodziny oparte wyłącznie na dobrej woli prywatnych firm, czyli na ich reklamie, to idealny przykład, ile poprzedni rząd był w stanie wydać pieniędzy z budżetu, by poprawić demografię. Nic! Bo widocznie mieli inny cel. Bezboleśnie doprowadzić do depopulacji własnego kraju wspartego intensywną emigracją na zachód. Wprawdzie oficjalnie namawiano do powrotu, wzięcia kredytu, byle nie wyjeżdżano za granicę, ale fiskalizmem i aferami w tym teoretycznym państwie cudów na miarę Amber Gold i potocznie zwanych kredytami instrumentów wysokiego ryzyka indeksowanych do Franka wypychali coraz większe rzesze jeszcze nie złapanych w fiskalną pajęczynę młodych wykształconych Polaków.
Rząd PiS zaczął przeciwdziałać temu zjawisku. Jednym odważnym ruchem poprawił zaufanie do rządzących, spełniając od razu najbardziej niewiarygodną obietnicę wyborczą. Tym ruchem sprawił, że wiele kobiet nie musiało za wszelką cenę robić kariery w supermarkecie i mogła oddać się wychowywaniu już posiadanych dzieci lub bez większego stresu planować kolejne. Ucieczka kobiet z rynku pracy zmniejszyła bezrobocie i wzmogła presję płacową na tego typu prace, poprawiając byt wielu kobietom pracującym dotąd za niskie płace. Nieco się poprawiła sytuacja w rodzinie, byt materialny nie jest już główną blokadą w zakładaniu rodzin, ale ciągle jest wiele do zrobienia. Jeszcze pozostała inna bariera blokująca potencjał demograficzny, ale na szczęście jej zdjęcie nie wymaga wielkich nakładów finansowych. Ta bariera tkwi już tylko w umysłach nas samych, w przyjętej kulturze zachodu, ale i komunistycznych przyzwyczajeniach i kształceniu. Wielu dopatruje się mniejszej ilości dzieci w funkcjonowaniu ZUS, które uniezależnia byt starszych ludzi od ilości swoich dzieci. Jednak to nie to. Człowiek nie myśli aż tak do przodu, by to był główny powód tak niskiej dzietności w całej cywilizacji Europejskiej.
Wielu może to zszokować, ale problemem są związki partnerskie. W pierwszej chwili konserwatyści się ucieszą, ale z drugiej strony nie zrozumieją, co mam na myśli. Nie chodzi mi o poszczególne zboczenia, jak małżeństwa tej samej płci. To tylko margines nie mogący istotnie wpłynąć na populację. Chodzi o coś, co jest powszechnie akceptowane nawet przez konserwatystów, mimo że nie ma z tradycją wiele wspólnego. Po prostu zostaliśmy już tak wyprani, że coś nienaturalnego wydaje się naturalne. Mam tu na myśli partnerskie relacje dwojga ludzi przeciwnych płci. Idea szczytna, równouprawnienie kobiet, wyrwanie ich z niewoli i psychicznych kompleksów niższości. Wszystko fajnie, ale pojawił się problem. Mężczyzna i kobieta nie są sobie równi w wielu sprawach. Fajnie, że dostrzegliśmy, że kobiety nie są gorsze, ale fatalnie że zabrnęliśmy za daleko, dochodząc do zatracania różnic, pięknych różnic między ludźmi różnej płci. Jeszcze medycyna długo nie pozwoli na urodzenie dziecka mężczyźnie, a kobiecie nie ułatwi wyrzeźbienia tak muskularnego ciała i nabrania takiej siły, jak potrafi mężczyzna. Zamiast walczyć z naturą lepiej wsłuchać się w nią i pozwolić na naturalne procesy społeczne. Ciągła moda na równość, na zachodzie doprowadzona już do obsesji i zboczenia, dodatkowo powszechne szkoły złożone z klas rówieśniczych wymieszanych obu płci doprowadziła do upowszechnienia się nienaturalnego związku rówieśniczego. Z pozoru niewinne zjawisko prawdopodobnie jest kluczem do spadku populacji w całych zachodnim świecie (do którego też należymy nawet z Rosją). Dla nikogo nie jest tajemnicą, że kobiety dojrzewają wcześniej, są szybciej bardziej sumienne, odpowiedzialne, także szybciej chcą stałego związku i dzieci. Nie jest też tajemnicą - choć jest to bardzo niepoprawne politycznie, więc spodziewam się za to nielimitowanego hejtu ze strony pań - że kobiety też szybciej przekwitają i mniej więcej w tym samym czasie tracą swój urok osobisty, którym dotąd tak skutecznie wabiły mężczyzn ciesząc ich oczy i koniuszki palców. Analogicznie mężczyźni dłużej pozostają chłopcami, grają na komputerze, chodzą na piwo z kolegami, nie potrafią sprostać prostym czynnością domowym, bronią się przed ciężką całodniową pracą, bo chcą się też pobawić (rozwijać), nie chcą się jeszcze oświadczać, o dzieciach to w ogóle nie ma mowy przed 25-tką, a najlepiej przed 30-stką. Dłużej za to zachowują zdolności prokreacyjne (bo mają łatwiejszą funkcję), pełną męskość uzyskują po trzydziestce, a i po 50-tce jeszcze potrafią być atrakcyjni i uwodzić kobiety. Naturalne też jest, że wielu kobietom podobają się starsi mężczyźni, a mężczyznom młodsze kobiety. Taką mamy biologię i tego nie zmieni żadna poprawność polityczna, moda lub ruch feministek. Może dopiero inżynieria genetyczna lub medyczna, ale na razie in-vitro słabo sobie poradziło z przedłużaniem płodności kobiet (bo temu głównie służyło przecież).
Zatem po tym opisaniu bulwersujących oczywistości mogę przejść do odkrywczego banału, że naturalnym i prodemograficznym, związkiem dwojga ludzi jest dojrzały ustatkowany mężczyzna i młoda kobieta. Mężczyzna posiadający już dobrą pracę lub mieszkanie, jak to wypadało od dawien dawna, starając się o rękę niewiasty, zapewnia dobre warunki do założenia rodziny, przy czym sam jest już na tyle dorosły, że świadomie tego chce, potrafi poświęcić się utrzymaniu nawet niepracującej zawodowo kobiety, imponuje swoją dojrzałością i doświadczeniem kobiecie bardziej, niż chłopiec z młodym ciałkiem. Młoda kobieta wchodząc do takiego związku oferuje jeszcze długo zdolności prokreacyjne, podobną dojrzałość, spełnienie naturalnych pragnień mężczyzny o młodym ciałku, oraz czuje bezpieczeństwo fizyczne, psychiczne i finansowe, które jest niezbędne do założenia rodziny. W ten sposób możliwe jest zapewnienie modelu rodziny 2+3 i wyeliminowanie powszechnych problemów małżeńskich. Przecież najczęstszym problemem młodych kobiet są niedorośli mężczyźni, a starszych kobiet zdradzający z młodymi dziewczętami mężowie. Dla młodego mężczyzny największym problemem jest te ciśnienie bycia odpowiedzialnym i dorosłym, a dla starszego mężczyzny stara zrzędząca żona. Podejrzewam też że z rówieśniczych związków wynika krótsze życie mężczyzn, którzy wcześniej wbrew swojej naturze muszą wydorośleć, poddani są stresowi i wysokim oczekiwaniom, ostatecznie ulegają i stają się wołami roboczymi, by na stare lata znowu się stresować, że żona przyłapie na flirtowaniu z młodszą :D To jak mężczyzna ma nie osiwieć lub wyłysieć, a tym bardziej przeżyć kobietę w takich warunkach?
Nie trzeba też obawiać się o problemy, jakie kiedyś pojawiały się w takich związkach o dużych różnicach wieku. Teraz prawo zakazuje oddawania nieletnich dziewcząt. Powszechna edukacja sprawia, że są bardziej świadome, niezależne, więc nie dadzą się tak łatwo wykorzystać starszym. Internet i telewizja pozwalają nie czuć się niewolnikiem w domu. Nawet opiekując się dziećmi można mieć możliwości samorozwoju, pracy zawodowej i kariery. Przemoc fizyczna związana z jeszcze większą różnicą siły dojrzałego mężczyzny i młodej kobiety nie przyczyni się do większej ilości patologii w rodzinie, bo nie ma już przyzwolenia na kary fizyczne podczas wychowywania dzieci, a kobieta w dodatku nie będzie już dzieckiem, więc mężczyzna nie będzie musiał robić za jej ojca, poza tym raczej wiek i doświadczenie mężczyzny poprawiają jego opanowanie i zdolność rozwiązywania problemów bardziej inteligentnymi sposobami.
Zatem wystarczy zacząć promować tradycyjne związki dojrzałych mężczyzn i młodych kobiet, uświadamiać, że jest to korzystniejsze dla wszystkich i prowadzi do lepszego zaspokojenia obopólnych pragnień, a przy pomocy rządowego programu 500+ Polska odmłodnieje i stanie się krajem szczęśliwszych, bogatszych i moralniejszych ludzi. Proponuję różnicę wieku 5-15 lat, ale to moja czysta spekulacja.
Czekam na hejt i nie wątpię, że ze strony konserwatywnych pań może być gorszy, niż ze strony feministek. Tak to już jest, że konserwatyści są bardziej oporni na nowości, nawet jeśli sięgają one do głębokich tradycji.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo