19 kwietnia 1943 roku rozpoczęło się powstanie w getcie warszawskim, choć nie brak opinii, że przy dysproporcji sił nie można mówić o żadnym powstaniu, tylko o godnym - w walce - wyborze śmierci przez członków Żydowskiej Organizacji Bojowej.
Powstanie przeżył i opowiadał o nim Marek Edelman, ostatni jego dowódca. Sami Żydzi mieli z nim i jego relacjami gigantyczny problem. W sprawozdaniach Edelmana brakowało patosu, prawda wydawała się nazbyt przyziemna, nie przystająca do budowanej legendy, a miejscami obrazoburcza. Szczerość i szlachetność Edelmana, który po wojnie został cenionym lekarzem kontrastowała z jego opinią o człowieku: człowiek z natury jest zły. Książka Hanny Krall „Zdążyć przed Panem Bogiem” oparta na rozmowach z nim i jego relacjach jest jedną z najbardziej wstrząsających pozycji, jakie kiedykolwiek powstały. To pozycja, która miażdży serca. Niestety trzeba ją przeczytać, choć niełatwo ją przeżyć. Ponieważ czytałem ją wielokrotnie pozwoliłem sobie dziś, w 80 rocznicę zacytować Państwu te fragmenty książki, które nigdy mnie opuszczą.
– Dziewiętnasty kwietnia: obudziły cię strzały, ubrałeś się... (…)
-Na podwórzu zobaczyliśmy kilku Niemców. Właściwie należało ich zabić, ale nie mieliśmy jeszcze wprawy w zabijaniu, poza tym trochęśmy się bali – i nie zabiliśmy. (…)
– Dlaczego wyznaczyliście właśnie ten dzień – dziewiętnasty kwietnia?
– Nie my go wyznaczyliśmy. To Niemcy. Tego dnia miała się rozpocząć likwidacja getta. Były z aryjskiej strony telefony – że szykują się, że już obstawili z zewnątrz mury. Osiemnastego wieczorem zebraliśmy się u Anielewicza, cała piątka, sztab. Ja chyba byłem najstarszy, miałem dwadzieścia dwa lata, Anielewicz był młodszy o rok, razem, w pięciu, mieliśmy sto dziesięć lat.
– Dlaczego właśnie Anielewicz był komendantem?
– Bardzo chciał nim być, więc go wybraliśmy. Był w tej ambicji trochę dziecinny, ale to zdolny chłopak, oczytany, pełen wigoru. Przed wojną mieszkał na Solcu. Jego matka sprzedawała ryby, jak zostawały, to kazała mu kupować czerwoną farbę i malować skrzela, żeby wyglądały jak świeże. Był stale głodny. Kiedy przyjechał z Zagłębia do nas i daliśmy mu jeść, zasłaniał talerz ręką, żeby mu nie zabrano.
Była z nimi dziewczyna, Ruth. Siedem razy strzelała do siebie, zanim trafiła. Duża, ładna dziewczyna z brzoskwiniową cerą, ale zmarnowała nam sześć naboi.
Słuchaj, moje dziecko. Czy ty wiesz, czym był chleb w getcie? Bo jak nie wiesz, to nigdy nie zrozumiesz, dlaczego tysiące ludzi mogły dobrowolnie przyjść i z chlebem jechać do Treblinki. Nikt przecież tego dotychczas nie zrozumiał.
I wiesz co?
I ludzie szli, porządnie, czwórkami, po ten chleb, a potem do wagonu. Chętnych było tylu, że musieli w kolejce stać, dwa transporty dziennie trzeba było odprawiać do Treblinki – i jeszcze nie mogły pomieścić wszystkich, którzy się zgłaszali.
Większość była za powstaniem. Przecież ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią jest piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie. Było nas wtedy w ŻOB-ie już tylko dwustu dwudziestu. Czy to w ogóle można nazwać powstaniem? Chodziło przecież o to, żeby się nie dać zarżnąć, kiedy po nas z kolei przyszli.
Chodziło tylko o wybór sposobu umierania.
Na Krochmalnej 18 trzydziestoletnia kobieta, Rywka Urman, odgryzła kawałek swojego dziecka, Berka Urmana, lat dwanaście, zmarłego z głodu poprzedniego dnia. Ludzie otaczali ją na podwórku w ciszy, w całkowitym milczeniu. Miała szare, potargane włosy, szarą twarz i obłąkane oczy. Przyjechała policja i spisała protokół.
Lekarze w getcie prowadzili badania nad głodem, bowiem mechanizm śmierci głodowej był wtedy dla medycyny niejasny i należało wykorzystać nadarzającą się szansę. Szansa była wyjątkowa. „Jeszcze nigdy – pisali – medycyna nie dysponowała tak obfitym materiałem badawczym”.
Jest to dla lekarza interesujący problem i dziś.
Najniższa waga wynosiła 24 kilogramy u kobiety trzydziestoletniej.
Na trzecim piętrze była wielka sala gimnastyczna. Leżało tam na podłodze kilkaset osób. Nikt nie stał, nikt nie chodził, nikt się w ogóle nie ruszał, ludzie leżeli, apatyczni i milczący.
W sali była wnęka. We wnęce kilku Ukraińców – sześciu, ośmiu może – gwałciło dziewczynę. Stali w kolejce i gwałcili ją, i kiedy kolejka się skończyła, dziewczyna wyszła z wnęki, przeszła przez całą salę, potykając się o leżących, biała, naga, zakrwawiona, i usiadła w kącie. Tłum wszystko widział i nikt nie powiedział słowa. Nikt się nie poruszył nawet i nadal trwało milczenie.
– Widziałeś to czy ktoś ci opowiadał?
– Widziałem. Stałem w końcu sali i widziałem wszystko.
– Stałeś w końcu sali?
– Tak. Opowiedziałem o tym kiedyś Elżbiecie Chętkowskiej. Zapytała: „A ty? Co ty wtedy zrobiłeś?”. „Nic nie zrobiłem – powiedziałem jej. – W dodatku widzę, że w ogóle nie ma sensu o tym wszystkim z tobą mówić. Nic nie rozumiesz”.
– Nie wiem, dlaczego się rozzłościłeś. Elżbieta zareagowała tak, jak zareagowałby każdy normalny człowiek.
– Wiem. Wiem także, co normalny człowiek powinien zrobić w takiej sytuacji. Kiedy gwałcą kobietę, normalny człowiek rzuca się w jej obronie, prawda?
(…) a ta dziewczyna żyje, wiesz?
Daję ci słowo honoru. Ma męża, dwoje dzieci i jest bardzo szczęśliwa.
(…)
Potem nie było już więźniów i nie było starców, i nie było żebraków, i dziesięć tysięcy osób trzeba było dostarczyć na Umschlagplatz każdego dnia. Miała to robić żydowska policja pod nadzorem Niemców, a Niemcy mówili: „Będzie spokój i nikt nie będzie strzelał, jeśli codziennie, do czwartej, dostarczycie do wagonów dziesięć tysięcy ludzi”. (O czwartej musiał odejść transport). Więc policjanci mówili: „Musimy dostarczyć dziesięć tysięcy, to reszta ocaleje”. I sami ludzi zatrzymywali – najpierw na ulicy, potem otaczali dom, potem wyciągali z mieszkań...
„Jaki to ma sens pamiętać dzisiaj o tamtym?”.
Faktycznie. Jaki to ma sens – pamiętać?
– Wiesz, kiedy człowiek odprowadza innych ludzi do wagonów, to może mieć z Nim później parę spraw do załatwienia. A wszyscy przechodzili koło mnie, bo stałem przy bramie od pierwszego do ostatniego dnia. Wszyscy, czterysta tysięcy ludzi przeszło koło mnie.
Na przykład: powstańców jest 220, Niemców – 2090.
Niemcy mają lotnictwo, artylerię, pojazdy pancerne, miotacze min, 82 karabiny maszynowe, 135 pistoletów maszynowych i 1358 karabinów. Na jednego powstańca (według relacji zastępcy Komendanta powstania) przypada 1 rewolwer, 5 granatów i 5 butelek zapalających. Na każdy teren 3 karabiny. W całym getcie są 2 miny i 1 automatyczny pistolet.
Więc Jurek Wilner przynosił z getta, poza wiadomościami, także i teksty depesz, jak na przykład tę do Kongresu Żydowskiego w USA, kończącą się słowami: „Bracia! Resztki Żydów w Polsce żyją w przeświadczeniu, że w najstraszniejszych dniach naszej historii wy nie udzieliliście nam pomocy. Odezwijcie się. Jest to nasz ostatni do was apel”.
– Ci ludzie wcale nie chcieli żyć i należy im zaliczyć na plus, że mieli ten zdrowy rozsądek i chcieli zginąć w walce. Bo i tak śmierć, i tak śmierć, to lepiej umrzeć z bronią niż w sposób pogardliwy.
– Jakie niebo? Jaki Bóg?! Ty nie widzisz, co się dzieje? Ty nie widzisz, że Boga już dawno tu nie ma? A jeżeli nawet jest – staruszek zniżył głos – to on jest po i c h stronie.
(Fotografia: 80 rocznica powstania w getcie warszawskim. Likwidator getta Juergen Stroop w środku. Zdjęcie z tzw. Raportu Stroopa, koloryzowane. Fot. Wikipedia)
Inne tematy w dziale Kultura