Miałem niezwykły sen, sensorycznie plastyczny. Aż wspomniał się mi Bruno z cynamonem, ale treść była zgoła inna, choć także surrealistyczna. Śniło się mianowicie Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pierdykniętych, niezwykle energetyczne grono, pełne aplauzu, aprobaty, wręcz podrzutu z hurra ku przestworzom. Tacy pozytywnie zakręceni pozytywiści, praca u podstaw i bogaćcie się. Lubili zarabiać pieniądze na różne legalne sposoby, ale najwyższy stopień radości osiągali po komunikatach z góry, że muszą oddawać więcej górze w różnych formach. Sycili się owymi komunikatami niczym opiumową chmurą nie przygniatani jednak letargiem.
W owej krainie jednostką rozliczeniową były kafle. I oto po z utęsknieniem wyczekiwanym komunikacie z góry, informującym w zasadzie wprost choć niekoniecznie prosto, iż będą musieli oddać więcej górze swoich zarobionych kafli Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pierdykniętych zwołało nadzwyczajne, błyskawiczne zgromadzenie. Nie kryto wzruszenia i zamglenia łzą oczu.
Kupiec przewodniczący zebraniu o stopniu rzemieślniczym Megapierdyknięty rozpoczął pełną meandrów przemowę, której sens był jednak logiczny. Od dawna gnębił go ciężar zarobków 20 kafli miesięcznie. Tyle jednostek nie dość, że wystarczało mu na chleb i omastę to jeszcze pozwalało na zaoszczędzenie rocznie 20 kafli na wakacje z rodziną egzotyczne. Teraz po nowym komunikacie z góry mieć już na wakacje nie będzie.
– Umiłowani Pierdyknięci, nie będzie mnie już gnieść ciężar wakacji egzotycznych i ta świadomość przeklęta, że przez mój egoizm jakaś droga niewybudowana i jakaś rada nadzorcza góry żoną nieobsadzona. A żon tych przecie mrowie. Zdjęto ze mnie to brzemię. Niech będzie nasza góra bardziej górzysta i jej decyzje śmielsze, a nasze prace zarobkowe pełniejsze trudu i poświęcenia, abyśmy zadowolili braci naszych i siostry w lenistwie śmierdzących bezwolnie oraz mimochodem – Megapierdyknięty przemawiając wzrok rozgorączkowany na powale zwiesił, lecz wszyscy wiedzieli, iż powałę źrenica jego przebija ku niebu się wznosząc.
Legion Pierdykniętych sekundował przemówieniu powtarzając niektóre wyrazy kończące zdania, na przykład „mrowie” czy „mimochodem”. Upajali się wszyscy przyszłą lekkością portfeli i tym uczuciem, że ich odebrane, czyli uwolnione sobkowe kafle dadzą bliźnim radość, a może i nowy drogi komputer, jeśli jakaś obuleworęczna niezguła odpowiednią zbiórkę założy. Szalenie ciekaw byłem jak się ów sen i to apogeum ludzkiego braterstwa zakończy, ta arkadia, ta najwyższa forma empatii, gdy dojony sam podstawia swoje metaforyczne przecież wymiona. Niestety, sen przepędził dzwonek telefonu. Siedząc na rogu łóżka nierozbudzonego pomyślałem o klątwie na wielu przedsiębiorcach ciążącej. Klątwie codziennej normalności.
Inne tematy w dziale Rozmaitości