Właśnie odbyłem serię pouczających rozmów z Dominikiem Zdortem, szefem działu opinii w Rzeczpospolitej, która raczyła przedrukować fragment mojej poprzedniej notki o Wołoszańskim. No właśnie, przedrukować czy zacytować? Drukiem ukazało się niby kilka zdań, ale z drugiej strony te kilka zdań to jedna trzecia tekstu.
Rozmowa miała interesujący przebieg, zapewne z mojej winy. Najpierw ja zacząłem prowokacyjnie pytaniem kiedy mogę się zgłosić po odbiór wierszówki, ale chyba było to zbyt mocne, bo pan Zdort rzucił słuchawką mówiąc, że za cytaty płacić nie będzie. Wtedy zadzwoniłem ponownie, i wytłumaczyłem, tym razem po ludzku, o co mi chodzi.
A chodzi mi o to, że nie bez powodu udostępniam te teksty na wolnej licencji. Robię to po to, by każdy miał do nich dostęp, zawsze i wszędzie. Tymczasem Rzeczpospolita ani nie podała źródła (tzn. adresu bloga), ani informacji o licencji. Gorzej nawet - tekst ten umieściła już na płatnym portalu - można go znaleźć przez wyszukiwarkę, ale nie można przeczytać.
Pan Zdort uznał, że nie są to ważne sprawy, i wprost powiedział mi że jeśli chcę to mogę się zgłosić do prawnika RP. Oraz że może mnie zapewnić, że nie będzie korzystał już nigdy z moich tekstów, bo na pewno nie będzie dodawał jakichś tam informacji które sobie wymyśliłem (cytuję z pamięci, ale chyba dość dokładnie).
Nie chcę się zgłaszać do prawnika. Chcę jednak, by moje decyzje były respektowane. Wydaje mi się, że mam do tego prawo. Jeśli ktoś chce publikować moje teksty, niech przestrzega zapisów wolnej licencji. Albo zapłaci mi symboliczną wierszówkę. Dla zasady. A wam jak się wydaje? Jestem małostkowym draniem, czy staram się bronić zasad?
Inne tematy w dziale Polityka