Gazetowe wymagania zmuszają do ograniczenia wątków i rezygnacji z części argumentów. Chciałbym zatem tutaj uzupełnić rozważania na temat „Problemu roku 2010”, które ukazały się w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”.
Wątki, na których koncentruje się powyższy tekst, to z jednej strony problemy partii. Partii, które starają się poszerzyć swój stan posiadania, lecz jeszcze bardziej – by tego stanu posiadania nie zmniejszyć. Z drugiej – problemy tych, którzy do partii mają stosunek sceptyczny, obawiając się tego, że partie będą wchłaniać coraz większą część naszego życia publicznego. Jednych i drugich chciałbym przekonać, że połączone wybory w 2010 są tu rozwiązaniem najbezpieczniejszym. Pokusy partii, by poszerzyć swoje bezpośrednie wpływy mogą zostać w ten sposób – wbrew pozorom – ograniczone. Ograniczone w porównaniu z tym, co się zdarzy, jeśli wybory będą rozgrywane kolejno. W zamian partie zmniejszają szansę, że w wyniku wyborczego „trójskoku” dojdzie do jakiegoś dramatycznego przetasowania na scenie politycznej. Na którym to one mogą stracić, w różnym oczywiście stopniu – od całkowitego rozpadu i zanurkowania pod próg wyborczy, do choćby tylko straty znanych przeciwników, kluczowych dla mobilizacji własnego elektoratu. Wiem, że z dzisiejszej perspektywy każda z partii wierzy, że kłopoty będą udziałem przeciwników, a „my sobie jakoś poradzimy”. Być może jednak uda się nakłonić coponiektórych do chłodnej kalkulacji.
Nie, żebym był jakoś szczególnie przywiązany do obecnych podziałów, ani tym bardziej do układu sił. Jednak troska o elementarną przewidywalność systemu partyjnego jest w tym wypadku zgodna z tym, co rozumiem jako interes kraju. Na pewno dziewięciomiesięczna kampania wyborcza (do wrześniowych wyborów prezydenckich wystartuje zapewne w czerwcu, by zakończyć się na wyborach parlamentarnych w marcu następnego roku) będzie ciążyć nad życiem publicznym. Warto przypomnieć, że poprzedni wyborczy „trójskok” jesienią 2005 zakończył się wydarzeniami, z których chyba nikt nie jest zadowolony.
Czy coś na taką skalę może się powtórzyć? Warto odwołać się do liczb – co by się stało gdyby przedterminowe wybory parlamentarne odbyły się jesienią 2000 roku, wspólnie z wyborami prezydenckimi? Sondaż CBOS podawał wtedy następujące poparcie dla partii: SLD – 40%, AWS – 19%, UW – 8%, PSL – 7%, „Samoobrona” – 1%. Czy same te liczby nie przypominają czegoś znacznie bliższego? Nie było jeszcze PO, PiS i LPR, które rok później zepchnęły AWS w niebyt. Owszem, teraz jest finansowanie partii z budżetu, ale przecież w drzwiach już stoi kryzys gospodarczy, który może znieść dzisiejszą partyjną stabilność.
Drugie uzupełnienie dotyczy problemu zachowania wyborców w sytuacji, gdy mają dwa głosy, jako argument w dyskusji, czy w przypadku jednoczesnych wyborów jedne zdeterminują drugie, czy też raczej popychną do głosowania „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Szczegółowe dane dla wyborów w 2007 roku są następujące:
PO: sejm – 41,5%, średni wynik kandydata do senatu – 33,6%
PiS: sejm – 32,1%, średni wynik kandydata do senatu – 27%
LiD: sejm – 13,2%, średni wynik kandydata do senatu – 15%
PSL: sejm – 8,9%, średni wynik kandydata do senatu – 14,2%
Na wynik taki składa się także to, że duże partie nie wszędzie wystawiały komplet kandydatów, zaś część wyborców oddaje w wyborach do senatu tylko jeden głos. Tym niemniej, na statystycznego kandydata PO do senatu na pewno nie zagłosowało 18% „sejmowych” wyborców tej partii, na statystycznego kandydata PiS – 17%. W tym czasie, wśród głosujących na statystycznego kandydata LiD do senatu, co piąty nie zagłosował na tę partię w wyborach do sejmu. W przypadku kandydata PSL było to już ponad 50%. Wyjaśnieniem takie postępowania może być rozdzielnie przez wyborcę głosów jako wyraz wahań ideowych. W ten dokładnie sposób zareagowali wyborcy w Szkocji i Nowej Zelandii, gdy zmieniono tam ordynację i dano każdemu po dwa głosy – jeden na kandydata w JOW, drugi na listę. W niedługim czasie postaram się zrobić zestawienie, jak wygląda zgodność głosowania w poszczególnych wyborach w przypadku samorządu.
Tak, czy inaczej – koincydencja wyborów w latach 2010-2011 będzie na pewno poważnym przesileniem na scenie politycznej. Jedni się z tego mogą cieszyć, inni się tym martwić. Wedle mej opinii połączenie wyborów nie jest jednoznacznie na rękę żadnej z sejmowych sił i nie jest dla żadnej jednoznacznym zagrożeniem. Plusy i minusy się z grubsza balansują. Takie rozwiązanie może natomiast ograniczyć negatywne skutki, które byłyby odczuwane przez wszystkich.
Inne tematy w dziale Polityka