Barack Obama zostanie prezydentem. Oficjalny entuzjazm, prezentowany przez jego zwolenników w ostatnich dniach kampanii, okazał się bliższy rzeczywistości niż wyczuwalne obawy o prawdziwe odczucia białej większości. Jeśli porównać wyniki cząstkowe z wynikami sondaży, to „efektu Bradleya” jakoś nie widać.
Obawy zwolenników były także nadziejami przeciwników. Te podnoszone były znacznie mniej otwarcie. Akcentowanie wątpliwych punktów w dalekiej przeszłości Obamy mogło być odbierane jako eufemistyczne powiedzenie „on nie jest jednym z nas”. Tym niemniej, to nie przeważyło szali. Tych słabych punktów miał Obama za mało a ich związek z dzisiejszymi problemami kraju był najwyraźniej nieprzekonujący. Że jednak były, widać z zestawienia ogółu oddanych głosów. Ciekawe będzie szczególnie porównanie tej liczby z liczbą głosów zdobytych przez kandydatów obu partii w wyborach Izby Reprezentantów. Gdy tylko będą dostępne takie dane, postaram się je tu umieścić.
Wiele wskazuje na to, że Obama nie był najlepszym kandydatem do pokonania republikanów, lecz – po pierwsze – i tak mu się udało, po drugie – trudno nie docenić zdolności do wywoływania entuzjazmu wśród swoich zwolenników. To widać najlepiej na tle poprzedników. W porównaniu z Gorem czy Kerrym Obama to kandydat w którego można wierzyć, nie zaś tylko wybierać go jako „swojego” – tego, który akurat walczy z „ich” kandydatem. Przed czterema laty aktywiści demokratów, z którymi rozmawiałem, przekonywali, że to najważniejsze wybory w politycznej historii (sceptycy twierdzili, że oni zawsze tak mówią). Ich emocje były jednak wywołane przez niechęć do Busha i sytuację w kraju dalece bardziej, niż przez samą osobowość kandydata. Szef kampanii w Północnej Karolinie po cichu stwierdzał, że z trzymanej w ręce naklejki „Kerry/Edwards” najchętniej oderwałby pierwszą połowę... W tej kampanii już by tak pewnie nie powiedział. Zwolennicy demokratów, wskazując na Obamę w prawyborach, zagrali bardzo ryzykownie. Jak widać, opłaciło im się.
Inne tematy w dziale Polityka