Jarosław Flis Jarosław Flis
274
BLOG

Referendum - decyzyjne czy konsultacyjne?

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 3

Prezydent zgłosił pomysł przeprowadzenia referendum w sprawie prywatyzacji szpitali. Niestety, do dziś nie wiadomo (jak przyznają przedstawiciele prezydenckiej kancelarii), jak miałoby zostać sformułowane pytanie w takim referendum. Żeby rozstrzygnąć sens lub bezsens tego przedsięwzięcia, dobrze byłoby to wiedzieć. Z braku tej kluczowej informacji wypada tylko rozważyć możliwości.

Wszystkie referenda można uporządkować na osi – od decyzyjnych do konsultacyjnych. Decyzyjne to te, które mają jednoznaczne konsekwencje w przypadku choć jednej odpowiedzi (np. referendum w sprawie członkostwa w UE z roku 2003). Jak pokazuje sprawa referendum konstytucyjnego we Francji i Holandii, wyników referendum decyzyjnego nie da się łatwo obejść lub podważyć, nawet jeśli cała klasa polityczna miałaby na to ochotę. Są też jednak możliwe referenda, których praktyczne znaczenie jest dalece mniejsze. Najlepszym przykładem jest tu nasze referendum uwłaszczeniowe z 1996 roku. Nikt już nawet nie pamięta, jakie padły w nim pytania ani jakie odpowiedzi. Ono mogło co najwyżej wyznaczyć pewien kierunek, dając wyobrażenie o rozkładzie opinii obywateli  w danym zagadnieniu. Czy to referendum miało jakikolwiek poważny wpływ na kierunki i skalę prywatyzacji w następnych latach? Nic na to nie wskazuje. Zależało to w znacznie większym stopniu od wyniku poszczególnych wyborów parlamentarnych. To większość sejmowa decydowała o sposobie i tempie prywatyzacji.

Marek Migalski, powołując się na przykład Czech, które bez referendum się obchodzą (choć jeszcze bardziej widać to w Niemczech), krytykuje samą tę instytucję. Nie, żeby jego argumentacja była mi obca, lecz mimo wszystko widzę dla referendum miejsce w demokracji. To narzędzie, tu zgoda – odśrodkowe, wyostrzające stanowiska i nie zostawiające miejsca na kompromis – nadaje się do decyzji o takim właśnie charakterze. Jeśli opinia publiczna jest wyraźnie podzielona i to podzielona po równo, jeśli problem da się przedstawić jako prostą alternatywę bez rozwiązań połowicznych, wtedy referendum może być ostatecznym rozstrzygnięciem sporu i legitymizacją jakiegoś rozwiązania. Taką decyzją byłoby np. przyjęcie euro, gdyby dzieliło ono wyraźnie opinię publiczną (jak np. w Danii).

Jak z tego wynika, widzę sens tylko w referendach decyzyjnych. Referendum konsultacyjne jest wyciąganiem armaty na muchę. To narzędzie czystego politycznego PR, bardzo przy tym kosztowne – przede wszystkim społecznie. Jego rezultaty można interpretować na dowolny sposób i zdeterminowana siła polityczna może i tak zrobić co zechce, jeśli tylko ma większość w parlamencie. Po kampanii referendalnej, z konieczności odwołującej się do emocji, jest tylko trudniej osiągnąć kompromis.

Wyborcy dobrze czują różnice w charakterze referendum. Nie przez przypadek frekwencja w polskich referendach zależała od tego, na ile wiążące mogły być ich rezultaty – od 32% w referendum uwałszczeniowym 1996, przez 43% w konstytucyjnym 1997, do prawie 60% w referendum europejskim 2003. Nie widząc sensu w takim głosowaniu, ani jednoznacznych konsekwencji uzyskanego wyniku, można się tylko zrazić do demokracji.

Czy w sprawie prywatyzacji szpitali da się przeprowadzić referendum decyzyjne? Niby tak – można poddać pod ocenę ogółu konkretne rozwiązanie. Tak się to robi w USA w referendach stanowych – np. propozycja nr 61 w Kaliforni, poddana pod referendum przy okazji wyborów w 2004, zakładała wypuszczenie obligacji wartości 750 milionów USD na granty wspierające rozwój szpitali dziecięcych. Czy jednak w tak złożonej sprawie, jak przekształcenia szpitali, da się zapytać o coś, co jest jednoznaczne? Czy likwidacja szpitala kolejowego w Krakowie, w którym mało kto chciał się leczyć, da się sprowadzić do wspólnego mianownika z traktowaniem przez lekarzy państwowego szpitala jako agencji handlowej zdobywającej klientów dla ich prywatnej praktyki, prowadzonej oczywiście po godzinach i w samodzielnym lokalu? Dlatego dopóki nie zobaczę konkretnego pytania o ważkich prawnych konsekwencjach i jednoznacznej treści, do referendum nie dam się przekonać. W tej sprawie znacznie łatwiej jest sięgać po szkodliwe emocje i lęki – jak choćby pamiętny spot z numerem karty kredytowej koniecznym do wezwania pogotowia. Obrazowość przekazu może wszak czynić konkretne szkody – po emisji tego spotu, na łamach krakowskiego „Dziennika Polskiego” (którego nawet Jarosław Kaczyński nie zaliczyłby chyba do „szerokiego frontu”) ukazał się apel dyrektorów dwóch krakowskich prywatnych szpitali. Prosili oni by nie straszyć im pacjentów, bo oni mają normalne umowy z NFI i leczą tak samo bezpłatnie, jak pozostałe szpitale. Gdyby zaś proponowane referendum było tylko konsultacyjne, bez konkretów, przyniosłoby tylko szkody. Wtedy kampania, siłą rzeczy, kręcić by się musiała jedynie wokół emocji.

Sens samej inicjatywy widziałbym tylko jeden – gdyby faktycznie, z tym problemem na głowie, rząd bardziej zaangażował się w publiczną debatę nad proponowanymi przez siebie zmianami. Jednak nawet to nie jest wcale jednoznaczne. Mając taką gratkę, jak spór prezydenta z obozem rządzącym o referendum w sprawie szpitali, media będą mieć pokusę, by relacjami z tego sporu „odfajkować” problem służby zdrowia, miast bliżej się przyglądać konkretom. Wcale nie będzie się łatwiej do nich przebić, nawet gdyby ktoś chciał.

Wydaje się, że nowy szef kancelarii zawiódł tu jako logistyk prezydenckiego obozu. Ewidentnie podoba mu się wymiana medialnych ciosów z politykami PO. W sprawie referendum rzecz nie sprowadza się tylko do orędzia - chyba że faktycznie z referendum chodzi tylko o to, by króliczka gonić...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka