Nieoceniony Piotr Zaremba raz jeszcze zdaje się szukać wyjścia z konstytucyjnej łamigłówki - czy lepiej być premierem, czy prezydentem. Premier ma więcej władzy, ale prezydent ma większy prestiż a mniejszą odpowiedzialność. Wybór prezydenta wzbudza społeczne emocje, kandydat musi więc też takowe umieć wywołać. Tylko po to, by potem frustrować się swoją niemocą, zaś wyborców drażnić symoliczną jedynie aktywnością. Z drugiej strony odpuszczenie wyborów prezydenckich to ryzyko oddania blokującej władzy w ręce konkurentów. I tak źle, i tak niedobrze. Nawiasem mówiąc, jeszcze przed wyborami 2005 roku problem ten widać było bardzo dokładnie (można sprawdzić np. w Nowym Państwie). Tak idiotyczny dylemat warto byłoby skasować raz na zawsze. Jest na to tylko jeden realny sposób - połączenie premiera i prezydenta w jeden duet, wybierany bezpośrednio przez wyborców, równolegle z wyborami parlementarnymi (tu więcej). Oczywiście, propozycja wydaje się dziś abstrakcyjna, lecz chętnie usłyszę o jakiej innej realnej alternatywie. Wyobraźmy sobie, że Donald Tusk w 2010 wygrywa - kto zostanie premierem? Schetyna? Zdrojewski? I co, nie będzie żadnych napięć? W 2015 wybory parlamentarne i prezydenckie znów będą w jednym roku. Czy strategie w następnej kadencji sejmu też będą podporządkowana wyborowi narodowego półfiguranta? Konstytucyjny zapis o konieczności obsadzania stanowisk premiera i prezydenta przez braci-bliźniaków byłby oczywiście jakimś rozwiązaniem...
Inne tematy w dziale Polityka