Skąd się biorą pomysły zmiany ordynacji do europarlamentu? Choć najwięcej uwagi przyciągają tu relacje pomiędzy partiami - przynajmniej sądząc z publikacji - to jednak, wedle mej skromnej wiedzy, naciski wcale nie tam się rodzą. Obecna ordynacja uwiera, bo wprowadza absurdalną mieszkankę pewności i niepewności z perspektywy polityków drugiego szeregu - europosłów i liderów regionalnych.
Najlepiej to widać na liczbach. Zrobiłem sobie symulację wyników wyborów do PE na podstawie głosowania sejmowego 2011. Już w zeszłej notce podawałem generalne wyniki: PO - 22 mandaty, PiS - 16, RPl - 5 a PSL i SLD po 4. Jednak które konkretnie z 13 okręgów dostałyby te mandaty? Jak bardzo partia w danym okręgu musiałaby się starać, by dostać coś więcej? Jak bliskie jest zagrożenie, że dostanie jednak mniej?
Dla każdej z 4 stabilnych partii zrobiłem odpowiednie zestawienie (PRl pominąłem, bo nie jestem pewien, czy przeżyje te dwa lata, nie ma europosłów ani liczących się władz regionalnych a na dodatek nie mieścił się w tabelce ;) ).
Dla każdego z okręgów policzyłem, ile będzie miał mandatów przy takim wyniku. Przeliczyłem też dla takiego okręgu poparcie w procentach. Na koniec wreszcie policzyłem najważniejsze dla sprawy wielkości - jak bardzo musiałoby wzrosnąć poparcie w danym okręgu, by partia dostała tam jeden mandat więcej, oraz jak bardzo musiałoby spaść, by jeden mandat straciła. Wszystkie zyski i straty na rzecz innych okręgów, nie zaś na rzecz innych partii, bo to jest bardziej prawdopodobne w większości przypadków. Są tu pewne uproszczenia, lecz nie takie, by zaburzyć generalny obraz. Kolorowym tłem wyróżniłem najbardziej prawdopodobne zyski/straty.
Mamy tu kilka przypadków, gdy niewielka zmiana może prowadzić do zysków lub strat. W PO Dolny Śląsk jest całkiem niedaleko od odebrania trzeciego mandatu Warszawie. Do wyobrażenia jest też zysk Krakowa a strata okręgu zachodniopomorsko-lubuskiego. Podobnie w PiS okręg małopolsko-świętokrzyski może być zagrożeniem dla stolicy. Z drugiej jednak strony są też okręgi, dla których inny niż dzisiaj wyliczony przydział mandatów to sprawa naprawdę dużej wyobraźni. PO w Lublinie czy Rzeszowie może liczyć na drugi mandat po przekroczeniu 55 proc. , co dziś się nie udaje nawet na Pomorzu. Lecz jeden jedyny mandat można tam stracić dopiero po zejściu do poziomu 15 proc. (przy poparciu w skali kraju w granicach 40). W Lublinie nieomal identyczne są widełki dla PiS. W okręgu 13 dodatkowy mandat dla PiS wymagałby podwojenia dzisiejszego poparcia, zagrożenie stratą pojawia się dopiero po zredukowaniu go o połowę.
Zatem teoretyczne przesunięcia mandatów są dla jednych nadzieją/zagrożeniem całkiem realnym, lecz dla innych kompletnie abstrakcyjnym. Tak, czy inaczej, zawsze walka w obrębie listy jest oczywiście ważniejsza. Natomiast dla niektórych - ważniejsza praktycznie nieskończenie.
W małych partiach rzecz jest o tyle prostsza, że dostają one po jednym mandacie i to tylko w części okręgów. Dostanie drugiego jest w praktyce poza zasięgiem kogokolwiek. Natomiast ten jeden jedyny jest u wyjściowych szczęśliwców taki jakby niezbyt pewny. Zdobycie mandatu zależy jednak w pierwszej kolejności od wielkości okręgu, nie zaś od procentowego poparcia dla partii. Dlatego mandat dla PSL na Śląsku jest bardziej prawdopodobny niż w Kujawsko-Pomorskiem. SLD ma mandat w Krakowie, choć procentowe poparcie ma wyższe w 8 okręgach bez mandatu.
Nic zatem dziwnego, że system prowadzi do frustracji posłów i działaczy. Jedni się boją, bo zagrożenie przychodzi nie wiadomo skąd, inni uważają, że są skrzywdzeni, bo trafiło im się żyć w małym okręgu, jeszcze inni są całkowicie zdemotywowani do jakichś starań, itd..
Samo rozwiązanie przypomina mi zaś zasłyszaną refleksję:
Są zwolennicy umieszczania spisu treści na końcu książki. Są zwolennicy umieszczania go na początku. Nie jest dobrym kompromisem umieszczanie go w połowie.
CDN.
Inne tematy w dziale Polityka