Co się ostatecznie sprawdziło z moich czarnych proroctw w sprawie parytetu? Tak jak politykom uchodzi brak rozliczeń ze swych zapowiedzi, tak może się dziać i z ekspertami. Spróbuję się wyłamać z tego trendu. Generalne podsumowania już się pojawiło - w GW i Rzepie. Kilka tez - zwłaszcza tych przedstawianych przez badaczki ISP oraz inicjatorki - jest mocno wątpliwych. Bo podobno problem polega na braku "suwaka" - umieszczania na zmianę na liście kobiet i mężczyzn. Może warto przyjrzeć się faktom i zrozumieć, co się naprawdę stało.
Pomocny może być w tym wykres, na którym przedstawiono udział kobiet w różnych kategoriach kandydatów. Po pierwsze - w rozbiciu na partie (od góry w kolejności poparcia, na szaro - cała piątka ogółem). Po drugie - w rozbiciu na przegrane i wygrane. Zaś po trzecie - w rozbiciu na miejsca mandatowe i niemandatowe. Mandatowe to te miejsca od góry, odpowiadające liczbie mandatów, które dana partia zdobyła w danym okręgu. Zdobywca mandatu z miejsca niemandatowego swój sukces odnosi niejako wbrew oczekiwaniom partii, podobnie jak przegrany z miejsca mandatowego. To wszystko daje aż 9 zestawień - dużo, lecz każde coś mówi i każde jest niezbędne do zrozumienia tego, co się naprawdę stało.
Generalnie partie udostępniły kobietom miejsca z naddatkiem - w porównaniu do wymagań ustawowych. We wszystkich zwycięskich partiach procent ten krążył wokół 43, lecz 45 nie przekroczył. Barierę taką przekroczyły już jednak obie partie lewicy w niebanalnej kategorii - kandydatów z miejsc niemandatowych. We wszystkich partiach taki procent jest wyższy od procentu ogółem z prostego powodu - na miejscach mandatowych kobiet jest już wyraźnie mniej. Całkiem jeszcze sporo w PO, w PiS też powyżej dotychczasowego standardu liczby kobiet do liczby mężczyzn wynoszącego 1:4, lecz daleko do jednej trzeciej. W małych partiach już znacznie słabiej - jedna kandydatka na 6-8 mężczyzn. Gdyby wszystkie te kandydatki zdobyły mandaty, udział kobiet w Sejmie wzrósłby do 28%. Rzecz jednak w tym, że zajęcie miejsca mandatowego wcale nie przesądza o sukcesie.
Co piąty z takich kandydatów w czterech starych partiach został pokonany przez kogoś umieszczonego niżej na liście. Tylko w Ruchu Palikota nikt nie zmienił partyjnych ustaleń (dlaczego - o tym przy innej okazji). Jaki był udział kobiet wśród tych wybrańców partii, którzy potwierdzili swoją pozycję liczbą zdobytych głosów?
W PO odpowiadał on procentowi kobiet wśród czołowych kandydatów - czyli szanse na zwycięstwo nie różnicowały tu płci. U Palikota z powodów powyżej odpowiadał procentowi na miejscach mandatowych. W pozostałych trzech partiach był jednak wyraźnie niższy - w PiS odpowiadał dotychczasowemu udziałowi kobiet w Sejmie, w SLD z dobrych miejsc zdobyły mandat dwie kobiety, z PSL - jedna. Z racji zróżnicowania wielkości partii, ostateczny procent kobiet, w których przypadku wyborcy potwierdzili pozycję przyznaną przez partię, wynosił 26.
Za to znacząco wyższy był procent kobiet wśród przegranych kandydatów z miejsc mandatowych - wyraźnie przekroczył parytetowe wymogi... W PO odpowiadał procentowi kobiet na takich miejscach, co jest zrozumiałe w świetle wcześniejszych danych. W SLD był niski - co czwarty przegrany "mandatowiec" to kobieta (wśród wypychanych do góry współpracowników Grzegorza Napieralskiego przeważali jednak mężczyźni). Kto umie liczyć, łatwo się domyślił, że w pozostałych dwóch partiach procent kobiet wśród przegranych był imponujący. W PiS - 45%. Z 40 kobiet umieszczonych na czele list PiS aż 14 zostało pokonanych przez kandydatów z dalszych miejsc, ze 116 mężczyzn na takich miejscach przegrało siedemnastu. W PSL udział taki wynosił 50% - co jednak oznacza tylko, że na 3 przegrane kobiety przypadało tu 3 mężczyzn w takiej sytuacji.
Gdyby w tym momencie zakończyć rekrutację kobiet do Sejmu - czyli gdyby dostały się tam tylko te, które były na miejscach mandatowych a wyborcy nie widzieli lepszych od nich kandydatów, posłanki stanowiłyby dokładnie 20% izby niższej - tyle, co poprzednio. Lecz przecież na miejsce przegranej jednej piątej wchodzi 93 innych.
Wśród tych, którzy dostali się do Sejmu niejako wbrew partyjnym ustaleniom - poniekąd tylko dzięki woli wyborców - kobiet jest już niestety wyraźnie mniej. Generalnie - jedna na pięciu mężczyzn. Jest to jednak zróżnicowane jeszcze bardziej. W PO i SLD jest to jedna na czterech, w PSL - jedna na sześciu. W PiS proporcje są najbardziej zaburzone. Tylko jedna "uzurpatorka" - Anna Sobecka - odniosła sukces, wobec 30 mężczyzn, którym się to udało.
Nic zatem dziwnego, że procent kobiet wśród ogółu wygranych jest niższy nawet niż wśród kandydatów z miejsc mandatowych. Zgodnie z przewidywaniami, umieszczanie tam kobiet bez wcześniejszej pozycji nie jest sposobem ich promocji, lecz dostarczaniem upokorzenia. Takiego, jakie stało się udziałem "aniołków PiS", z których nawet ta jedna jedyna, umieszczona na miejscu mandatowym, przegrała. Przegrała, bo z jej miasta kandydował dotychczasowych poseł, który został doceniony przez wyborców pomimo zepchnięcia przez partię na naprawdę odległe, czternaste miejsce.
Uboczny efekt był także opisywany w przedstawianej przed 2 laty ekspertyzie dla komisji sejmowej - imponujący jest udział kobiet wśród przegranych kandydatów - tu naprawdę brakuje już do połowy naprawdę niewiele. Tylko czy o to w tym całym zamieszaniu chodziło?
Jako podsumowanie - przypomnienie o skali zjawiska. Na wykresach kolejne pierścienie to partie uszeregowane według wielkości: PO-PiS-RPl-PSL-SLD. W każdej z nich zobrazowano, jaką część ogółu kandydatów wszystkie te rozważania dotyczą. W małych partiach nie było nawet sensu wstawiać wartości liczbowych.
Generalnie rzecz biorąc, cały - tak pocieszający inicjatorki ustawy parytetowej - wzrost udziału kobiet w Sejmie, jest dziełem 16 kandydatek, które zdobyły mandaty z dalszych miejsc. Ciekawe, czy ktoś zechce wytłumaczyć, jaki wpływ na ich sukces miało to, że dzieliły te miejsca z tysiącem innych kandydatek, nie zaś - na przykład - tylko z setką. I jakie znacznie będzie mieć dla nich ustawienie na przemian z mężczyznami.
Inne tematy w dziale Polityka