Jarosław Flis Jarosław Flis
1172
BLOG

Wzrost, czyli spadek

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 0

Czy na skutek wprowadzenia parytetów przeciętna pozycja kobiet na listach wzrosła? Bynajmniej. "Kobiety chcą więcej!" - woła GW. Na razie - bez fałszywej skromności - potwierdza się to, co twierdziłem przed prawie dwoma laty (tu) - wprowadzenie parytetu zwiększy udział kobiet we frustracji wyborczych "naganiaczy".
Widać to na już zarejestrowanych listach głównych partii. Na wykresie pokazano, jak zmieniła się przeciętna pozycja kobiet na listach w porównaniu z 2007 rokiem. Pozycję obliczyłem z uwzględnieniem faktu, że różnica pomiędzy pierwszym a drugim miejscem jest bez porównania większa, niż pomiędzy dwudziestym pierwszym a dwudziestym drugim. Dlatego też najpierw każdemu kandydatowi i każdej kandydatce przypisano wagę zajmowanej pozycji, równą odwrotności numeru na liście (jedynka ma wagę 1, dwójka - 0,5, trójka  - 0,33 a dwudziestka - 0,05). Przeciętna waga dla wszystkich kandydatów wyliczona tą metodą wynosi 0,16, co odpowiada szóstemu miejscu (normalnie przeciętne miejsce to 11). Wykres pokazuje zatem, jak zmieniła się tak obliczona przeciętna pozycja mężczyzn i kobiet.

 
W 2007 roku, wbrew wszelkim stereotypom, pozycja kobiet i mężczyzn - mierzona nie procentem na listach, lecz wysokością zajmowanego przeciętnie miejsca - była nieomal identyczna. Na listach PO i PiS kobiety były przeciętnie wręcz wyżej, nawet jeśli minimalnie. Wyjątkiem był tu PSL, na którego listach kobiety były przeciętnie o jedno miejsce dalej, niż mężczyźni.
W 2011 sytuacja uległa istotnej zmianie - przeciętne miejsca kobiet i mężczyzn się rozjechały. Przeciętna pozycja kobiet spadła - od 0,7 w PO do 2,2 w przypadku PiS. Natomiast przeciętna pozycja mężczyzn wzrosła w wszystkich partiach - od 0,4 do 1 miejsca. Było równo, ale już nie jest. Wcale nie na korzyść kobiet.
Jak wygląda jednak sytuacja na tych miejscach, o które politycy naprawdę walczą - na miejscach mandatowych (w ten sposób określam miejsca od góry w liczbie równej mandatom otrzymanym przez daną partię w danym okręgu)? Dla 2011 przyjąłem na razie te miejsca, które były dla danej partii mandatowymi w 2007. Wygląda to tak:
 
Dwukrotny wzrost udziału kobiet wśród kandydatów przełożył się na znacznie mniejszy wzrost ich udziału wśród kandydatów z miejsc mandatowych. Największy był w PO (z 24 na 38%, czyli z 50 na 79 kandydatek), natomiast w PiS tylko symboliczny (trzy dodatkowe kandydatki na miejscach mandatowych). Naprawdę "spektakularne" zmiany można zaobserwować w mniejszych partiach - w SLD w miejsce 8 mamy teraz 12 kandydatek z mandatowych miejsc, zaś w PSL - skok z dwóch (jedna w 2007 przegrała z kolegą z drugiego miejsca) na pięć.
Za to niepodważalne, największe wzrosty udziału kobiet, nastąpiły na miejscach niemandatowych. W SLD procent kobiet wśród "naganiaczy" sięgnął prawie połowy. W każdej partii jest znacząco wyższy, niż wzrost na miejscach mandatowych. Cztery partie ściągnęły na miejsca niemandatowe 800(!) dodatkowych "naganiaczek" celem wypełnienia ustawowych i medialnych oczekiwań. Czy to naprawdę niezbędny koszt wpuszczenia dodatkowych 40 pań na miejsca mandatowe? Miejsca mandatowe, które niczego wszak nie gwarantują - co piąty kandydat z takiego miejsca i tak był dotąd pokonywany przez kogoś z dalszego miejsca. Jeśli tak ma wyglądać wspieranie zaangażowania kobiet, to jako ojciec trzech córek powinienem być zaniepokojony.
Cała sprawa ma tu jeszcze kluczowy smaczek. To pytanie,  czy wyborcy tylko czekają by móc głosować na kobiety, blokowane dotąd przez wstrętnych samców w dostępie do list, czy też wręcz przeciwnie - traktują głos oddany na kobiety jako potencjalnie stracony. Za pierwszą odpowiedzią przemawiałby sondaż GW, drugą sugerują badaczki z ISP w dzisiejszej Rzepie. Takie tezy stawiać łatwiej niż sięgnąć do danych. Te zaś - jeśli chodzi o ostatnie wybory - wyglądają dość jednoznacznie. Na wykresie przedstawiono jaki był procentowy udział kobiet wśród kandydatów, jaki procent głosów one zdobyły i jaki w efekcie przypadł im procent mandatów. Dla każdej partii oddzielnie.
 
Znów wyjątkiem jest PSL. W pozostałych partiach procenty kobiet we wszystkich trzech kategoriach są nieomal identyczne. Nic nie wskazuje na to, by standardowy polski wyborca uznawał płeć za jakiś istotny czynnik - ani by go zachęcała, ani odstręczała. Zgodność sytuacji w trzech głównych partiach jest porażająca. Nie zawsze tak oczywiście było, co jednak nie znaczy, że jest tu jakiś historyczny trend i wystarczy zaczekać, aż nastąpi jakieś nieuchronne "ucywilizowanie". Identyczne wykresy przed 10 laty wyglądały tak:
 
SLD-UP spełniało wtedy dzisiejszy ustawowy wymóg, lecz skończyło się na jednej czwartej kobiet w jej poselskich ławach. PSL miał procent kobiet na listach wyższy niż PO, lecz żadna z nich nie zdobyła mandatu. Łącznie dla trzech większych partii i tak się wszystko uśredniało. Jak pokazywałem w zeszłym roku (tu) - znacznie ważniejszym czynnikiem niż liczba kobiet na liście, jest liczba mandatów otrzymywanych przez dane ugrupowanie w pojedynczym okręgu. Im większa nagroda - tym większy w niej udział kobiet. 
Jak to będzie wyglądać tym razem - ile dodatkowych mandatów przyniesie kobietom zmiana - na pewno opiszę już za jakieś trzy tygodnie. Na razie można tylko pogratulować inicjatorkom ustawy parytetowej dobrego samopoczucia. Choć zgodnie z przewidywaniami frustracja wśród kandydatek nieuchronnie wzrośnie, to przecież jakieś wytłumaczenie sobie znajdą - w to akurat nie wątpię. Będą chciały więcej.

PS. Przy okazji link do opinii o ewentualnej nieważności wyborów ze względu na decyzję PKW w sprawie NP-JKM - tu.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka