Czy Donald Tusk zaczyna przypominać Jarosława Kaczyńskiego? Wygląda na to, że media stają się bezlitosne w wytykaniu jego błędów i puszczaniu w obieg anonimowych wypowiedzi stawiających go w złym świetle. O podobieństwie pewnych reakcji obu liderów pisałem przed dwoma tygodniami w TP:
Odrzucenie wszelkiej krytyki i traktowanie jej jako przejawu politycznej wrogości było dotąd wizytówką Jarosława Kaczyńskiego. W swoim liście do członków PiS, omawiającym wyniki wyborów prezydenckich, szef tej partii pisał o swoich krytykach, że „w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola”. Czy Tusk nie podpisałby się dziś pod takim stwierdzeniem?
Jest oczywiście wiele różnic pomiędzy obu liderami i dziś chciałbym poświęcić nieco uwagi jednej z nich. To generalna legitymacja przywództwa. Politycznego lidera można kochać za idee, które wyraża, bądź za to, że zwycięża. Oczywiście najlepiej byłoby obie te sprawy połączyć. Co się jednak dzieje, gdy jedna z nich zaczyna dominować?
Odpowiedź na to pytanie wymaga jeszcze wzięcia pod uwagę generalnej strategicznej sytuacji. Wojny zwycięża się dzięki udanym ofensywom. Jednak najtrudniejszą militarną operacją ofensywa nie jest. Po jednej z wygranych bitew, któryś z oficerów Fryderyka Wielkiego zawołał - Królu, znalazłeś się wśród największych wodzów w dziejach ludzkości! - Nie - odpowiedział król - bo nigdy jeszcze nie przeprowadziłem udanego odwrotu.
Gdy lider kochany za idee przegra wybory, jest mu znacznie łatwiej zachować swoją pozycję. Tyle tylko, że nawet jeśli nie umie już poprowadzić zwycięskiej ofensywy, nie ma impulsu, by go zmieniać. Nie za to wszak jest kochany, że takie ofensywy potrafi prowadzić. Jego "armia" nie musi pójść w rozsypkę, bo spaja ją idea. Może przetrwać, bo do tego nie jest potrzebny entuzjazm, lecz determinacja.
Gdy lider kochany za zwycięstwa zaczyna przegrywać, jego pozycja chwieje się natychmiast - znika przecież nagle to, co dawało mu władzę nad resztą. Dlatego takiemu liderowi jest znacznie trudniej przeprowadzić odwrót i przegrupowanie do ewentualnego kontrataku. Nawet gdyby wiedział, jak to zrobić, może mu zabraknąć zaufania podwładnych. Gdy zachwieje się wiara w jego dobrą gwiazdę, wielu może ignorować jego rozkazy, troszcząc się o własną skórę. Stąd pokusa, by w przypadku niepowodzenia nie szukać odmiany losu w przegrupowaniu, tylko wydać rozkaz "ani kroku wstecz". To jednak nie jest rozkaz, który wykonuje się z entuzjazmem. Może też prowadzić do jeszcze większej katastrofy. Głównym problemem odwrotu jest bowiem to, że jeśli sytuacja jest tak zła, że musi się go zarządzić, to odwrót może ją jeszcze tylko pogorszyć.
Najbliższe miesiące (a może nawet tygodnie) pokażą, czy któryś z tej dwójki potrafi poradzić sobie z własną największą słabością. A to, że gra nie toczy się tylko pomiędzy nimi, to już będzie tematem następnej notki - znów bliższej problemom systemów wyborczych.
PS. Kilka wątków pojawiło się w komentarzach, pozwolę je sobie skomentować tu, bo wśród tylu przewidywalnych głosów pyskursu, czyli dyskursu wysoce emocjonalnego, coś jakby miało to mniejszy sens. Tym niemniej, wszystkim spokojnie na rzecz patrzącym wielkie dzięki.
Na mój gust, największym zagrożeniem dla Tuska nie jest sam stosunek mediów. Niby każdemu można zrobić z igły widły, lecz w minionych latach skłonność do gaf nie wyróżniała go jednak tak jak Kaczyńskiego czy Komorowskiego. To rozgrywki kolegów dostarczają dziś mediom najcięższej amunicji, te zaś są przejawem braku inicjatywy, nie zaś jego przyczyną. W zasadzie to PO ma bardzo dużo zasobów do walki, pytanie tylko, czy ma jeszcze zdolność koordynowania ich wykorzystania. Z kolei problemem Kaczyńskiego jest to, że w minionych miesiącach, starając się zdusić defetyzm we własnych szeregach po ostatniej nierozstrzygającej kontrofensywie, pozbawił się większości narzędzi wojny manewrowej (wszak środki transportu są tylko pokusą przy obronie ostatniego szańca), na czele z propagatorami takiej wojny. Najwyraźniej wierzy już tylko we frontalne ataki. Zaś wojna pozycyjna nie zapowiada wielkich zwycięstw, chyba że, jak w Rosji w 1917, czy we Francji w 1918, przeciwnik pójdzie w rozsypkę na skutek problemów wewnętrznych.
Inne tematy w dziale Polityka