Druga tura wyborów prezydenckich (podobnie jak to miało miejsce w 2005) dzieli Polskę w najbardziej kłopotliwy sposób. Jak pisałem pół roku temu (tu), badania CBOS pokazują umiejscowienie elektoratów na płaszczyźnie podziałów ideowych. Takie umiejscowienie poniekąd przesądza, gdzie przebiega główna linia walki po pierwszej turze. To pomarańczowa linia na wykresie.
Stąd walka toczy się jednocześnie na czterech frontach. Pierwszym chronologicznie uruchomionym jest "odpuszczona ćwiartka" (prawa górna) - wyborcy tradycjonalistyczni i akceptujący ekonomiczne status quo. To dla nich rzecznikiem kampanii został Paweł Poncyliusza a Bronisław Komorowski poprosił o zamilknięcie swojego przyjaciela. Literalnie do takich wyborców kierowane są oba oficjalne przekazy. Taka kampania zapowiadała się całkiem dobrze dla kraju, lecz zgoła nieatrakcyjnie dla mediów. Trochę ją podkręciła powódź, dodając emocji, lecz nie odwołując się do podziałów ideowych, lecz do zwykłej oceny sprawności.
Obaj główni kandydaci nie zaniedbali też dolnej lewej ćwiartki - zaczynając od obsadzenia w roli szefa sztabu Joanny Kluzik-Rostkowskiej po nominację dla Belki. Wynik pierwszej tury pokazał, że tu jest do rozegrania kolejna bitwa. Obaj kandydaci przenieśli tu główne siły, próbując początkowo frontalnego ataku. Ataku mało wiarygodnego oraz budzącego groźne pomruki w przeciwległej ćwiartce. Przykładem może tu być świetny tekst Jana Wróbla "Nic nas nie przekona, że czerwone jest czerwone" (tu).
Ten wstępny bój nie przyniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu. Napieralski, zgodnie z przewidywaniami, postanowił walczyć nie o doraźne korzyści, lecz o długofalowe.
Wygląda na to, że zabieganie o tą ćwiartkę obie strony postanowiły połączyć z uruchomieniem jeszcze dwóch frontów - frontów wewnętrznej mobilizacji. Każda z ćwiartek, będących matecznikiem danego kandydata, ma swój straszak - czy to prywatyzację szpitali, czy "Strasznego Kaczora". Ten pierwszy temat, podobnie jak generalnie akcentowanie problemów ekonomicznych, miał podnieść wagę pionowej osi, tym samym oddalając Komorowskiego od elektoratu lewicy. Ten drugi - miał analogicznie podnieść wagę osi poziomej.
Jak strony rozłożyły siły i jakie zastosowały manewry na każdym z tych frontów lepiej będzie ocenić po wyborach. Na dwa dni przed wyborami byłoby to wsadzanie palców między drzwi.
Jedno jest jednak widoczne - niezależnie od tego, kto te wybory wygra, tak ustawione fronty mogą nas trwale sprowadzić ponownie do stanu z lat 2005-2006, do lat zdominowania polskiej polityki przez oś Michnika-Rydzyka. Bynajmniej nie chodzi o to, kto wtedy rządził, lecz jakie z tego wszyscy wyciągali wnioski. O tym, dlaczego to nie jest dobre, też już po wyborach.
Inne tematy w dziale Polityka