Jarosław Flis Jarosław Flis
49
BLOG

Dzień Świstaka

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 13

23 sierpnia 2005 roku - w trakcie kampanii prezydenckiej, lecz jeszcze przed jej rozstrzygnięciem - przesłałem do redakcji pewnego kwartalnika tekst podsumowujący polskie struktury polityczne. Wróciłem sobie do niego ostatnio, zaś wczorajsza debata popchnęła mnie do jego przypomnienia. Mam takie wrażenie, jak w "Dniu Świstaka" - jesteśmy po tych pięciu latach w nieomal tym samym miejscu. Fragment o prezydenturze i prezydenckiej kampanii:

Prezydent
Przegląd polskich instytucji władzy zakończyć wypada prezydentem. To bardzo żałosna hybryda – trudno powiedzieć, czy ponosi odpowiedzialność za to, co się dzieje w kraju, czy nie. W USA wiadomo, że prezydent rządzi. W Niemczech wiadomo, że nie. Niemiecki prezydent, niczym monarcha we współczesnej demokracji, jest ostatnią deską ratunku, gdy pojawiają się głębokie konflikty i zwykłe procedury parlamentarno-rządowe zawodzą. Przeniesienie na nasz grunt francuskiego wzorca prezydenta-półfiguranta prowadzi do tak samo schizofrenicznej sytuacji, jaka ma miejsce nad Sekwaną. Prezydent jest uwikłany w nieustające podchody z premierem. Stosunkowo najprościej rzecz wygląda, gdy premier i prezydent są z przeciwnych obozów. Po prostu podstawiają sobie nogi przy każdej okazji, gdy tylko da się to jakoś usprawiedliwić przed opinią publiczną. Każdy jest naturalnym liderem swojego ugrupowania i walcząc ze swym głównym przeciwnikiem może liczyć na wsparcie „współplemieńców”. Gdy obaj należą formalnie do tego samego obozu, rzecz ma się znacznie gorzej. Pokazowej życzliwości jest więcej, lecz gra nie staje się przez to bardziej czystą. Każdy musi walczyć na dwa fronty. Do fundamentalnego dla demokracji starcia różnych koncepcji dobra wspólnego, dochodzi rywalizacja o przywództwo w obrębie rządzącego stronnictwa. Sama w sobie też naturalna. Tyle, że obie rywalizacje toczą się w tym cały czasie i trudno uznać ich reguły za służące wspólnemu dobru. Prezydent – czy to francuski, czy polski – z reguły ucieka od kłopotliwych bieżących kwestii. Ewentualnie wbija rządowi mizerykordię, gdy jakiś konieczny, acz kontrowersyjny projekt wydaje się zbyt naruszać obowiązujący konsensus. Przychodzi na gotowe, gdy trzeba skonsumować jakiś sukces. Nic nie zmusza go do pojechania pod siedzibę rządu i spotkania się z protestującymi górnikami – niezależnie, czy chciałby ich postulaty popierać, czy potępiać. Może poczekać kilka dni i w miłym otoczeniu telewizyjnych kamer odegrać spektakl „Ojciec narodu rozważa, kto ma rację”.
I znów - skądinąd takie zachowania wydają się logiczne i można je usprawiedliwiać kolejnym „to tak już jest…” i (lub) „gdyby prezydentem był ktoś inny…”. Jednak kilka reguł gry dramatycznie pogłębia problem. Po pierwsze, prezydent pochodzący z bezpośrednich wyborów powszechnych ma bardzo silną legitymację – znacznie silniejszą od zadań, jakie formalnie przed nim postawiono. Daje to lepszą od premiera pozycję względem opinii publicznej i mediów. Pozycję niewspółmierną do bezpośredniego wpływu i zakresu odpowiedzialności. Co więcej - nawet gdy rząd działa najlepiej, jak można sobie wyobrazić, nic nie zwalnia prezydenta z potrzeby konsumowania tej pozycji. Przecież nie został wybrany w wielkich ogólnonarodowych igrzyskach po to, bo raz na rok poklepywać premiera po plecach i mówić „dobra robota!”. Powinien znaleźć sposób na stałe przypominanie wszystkim o swojej doniosłej roli. Stąd permanentna gra prezydenckim wetem-cepem – narzędziem mało subtelnym, ale jakże spektakularnym w użyciu. 
Potrzeba ciągłego przypominania o swojej pozycji i wpychania się przed premiera, to jednak przede wszystkim efekt konieczności zabiegania o reelekcję w kolejnych wyborach. Wypełnianie przez prezydenta tej skromnej roli, jaką przewidzieli dlań ustawodawcy, nie daje mu szans utrzymania się na stanowisku. Sprawy nie osłabia nawet dwukadencyjny limit – czyż napięcia Kwaśniewski-Miller nie były potęgowane przez fakt, że dla tego pierwszego wizja Millera jako swojego następcy w prezydenckim pałacu była trudna do zniesienia?
Napięcia wywoływane przez tak źle skrojoną instytucję, jaką jest obecny prezydent, nie są równoważone przez wątpliwe korzyści, jakie w polityce zagranicznej daje jego pozycja „jokera” – w wybranych sprawach dublującego tandem premier-minister spraw zagranicznych. Przecież szef MSZ i tak jest z reguły zwolniony z uczestnictwa w bieżących rozgrywkach na krajowej scenie. Zaś taki ober-MSZ prowadzi tylko do żenujących spektakli, jak choćby wspólne wciąganie flagi na uroczystościach w Dublinie.

Prezydencka kampania
Ostatnia kampania pokazała, jak niszczący jest bezpośredni wybór prezydenta-półfiguranta dla innych elementów życia politycznego. Nieczytelna, spersonalizowana  rywalizacja zdominowała inne debaty, choć sama w znaczącej części była traktowana instrumentalnie. Przy okazji obsady drugorzędnego jednak ośrodka władzy, załatwiane były najprzeróżniejsze interesy. Najczytelniejszym okazała się konieczność wystawienia kandydata na prezydenta jako nieuchronnego zabiegu politycznego marketingu poszczególnych partii walczących o większość parlamentarną.
Wielopartyjna wojna wszystkich ze wszystkimi skazywała liderów ugrupowań na diabelskie alternatywy: Jeśli ja nie wystartuję, straci moja partia (bo nikt się nie będzie nią interesował, jeśli nie będzie mieć kandydata) i może się zdarzyć, że ja sam stracę przywództwo w swoim środowisku, jeśli ktoś inny skutecznie przyciągnie jego nadzieje.  Jeśli jednak wystartuję to przecież przegram, więc i tak podkopię swoją pozycję przywódcy. Tak, czy inaczej, szanse kandydata na zdobycie stanowiska nie były w takiej kalkulacji szczególnie ważnym elementem.
Marginalizacja pomniejszych ugrupowań była może i korzyścią z całej tej awantury, gdyby nie to, że dwie tury wyborów nie są żadnym czynnikiem integrującym scenę polityczną poprzez zachęcenie do szerszej współpracy. Wręcz przeciwnie - przecież wyborcy małych partii lewicy i tak nie zagłosują na kandydata prawicy w drugiej turze, nie ma po co wysyłać do tych środowisk jakiejkolwiek oferty. Udział w walce o prezydenturę jest w tych warunkach elementem rozgrywki pomiędzy partiami wewnątrz poszczególnych większych obozów, pogłębiającym tylko wynaturzenia wielopartyjnych wyborów parlamentarnych. Żałosny los małych środowisk jest w takich warunkach pseudo-integracją, pogłębiającą i tak już nieczytelne podziały. W efekcie 20% w pierwszej turze jest traktowane jako wielki sukces. Wszak może zepchnąć najbliższych konkurentów-sojuszników aż do ligi okręgowej a tylko to się naprawdę liczy.
Owe 20% wystarcza też do otwarcia drogi do „narodowego przywództwa”. A kandydat, który na serio do takiego przywództwa aspiruje, odgrywa swój spektakl tak, jakby nic mu nie było wiadomo o faktycznych kompetencjach „głowy państwa”. Całość procedury naprawdę wygląda tak, jakby szefa rady parafialnej obsadzać drogą turnieju bokserskiego. Droga, która prowadzi do zwycięstwa nie jest na pewno sposobem na wybór kandydata adekwatnego do charakteru stanowiska.

PS - zagadka dla tak licznych tu tropicieli politycznych powiązań i sympatii: rzeczony kwartalnik uznawany był za ściśle związany z jedną partii politycznych - jaki to tytuł? W nagrodę obiecuję anegdotę związaną z tym tekstem.

 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Polityka