Długo wahałem się, czy to napisać. Lecz po przeczytaniu doniesień w prasie, głównie tej lewackiej, łącznie z TVN24, stwierdziłem, że mimo wewnętrznych oporów powinienem to zrobić.
Gazety strzelają – zmarł Jerzy Zając
Co by lekarze podali i dziennikarze napisali, Jerzy zmarł, bo stres i trauma doprowadziła go do krytycznego momentu. Skąd wiem? Bo niemalże do końca leżałem na sali razem z nim. Po przekątnej sześciołóżkowego pomieszczenia.
Jurka znałem od ponad pół wieku. Był chorowity i był pacjentem mojego ojca. I był moim rówieśnikiem. Więc nie dziwota, że spotkaliśmy się w naszym dosyć ekskluzywnym ogólniaku – "jedynce" - I LO w pałacyku w Orłowie, willowej dzielnicy Gdyni. Potem los nas znowu zetknął w Polskich Liniach Oceanicznych, gdzie Jerzy pracował na lądzie, bodajże w dziale prawnym dyrektora PLO Grembowicza, a ja pracowałem na morzu, jednakże w przerwach między rejsami, codziennie pracowałem w centrali na 10 Lutego.
Tam też właśnie w sierpniu 1980-go nastąpił kulminacyjny moment naszych kontaktów – obaj aktywnie organizowaliśmy strajk załóg pływających, czyli marynarzy i oficerów PMH, rozproszonych po całym świecie.
Jednakże zdegustowany stylem i jakością, a nawet pewnym fałszem rozwijającej się Solidarności, już pod koniec października wróciłem na morze. Natomiast Jerzy wtedy rozpoczął swoją wielką karierę, w której, mówię to z całym przekonaniem, stał się najważniejszym człowiekiem w Gdyni, przy którym prezydenci – śp. Franciszka Cegielska i o pokolenie młodszy dr Wojciech Szczurek, pełnili funkcje reprezentacyjne. Faktycznie Gdynią do roku 2019 rządził Jerzy Zając.
Wówczas już tylko utrzymywaliśmy kontakt wymieniając uszczypliwe uwagi w internecie na Facebooku, gdzie on, mimo deklarowanej neutralności politycznej reprezentował postawę ancien régime III RP, ja natomiast popierałem nurt patriotyczno prawicowy. Co nie przeszkadzało nam darzyć się wzajemną sympatią i wiem, że Jurek śledził moje teksty, często denerwując się strasznie.
Jak gromada pielęgniarek i salowych przytoczyła jego łóżko do mojego pokoju, zajmowanego już przez pięciu chorych, nie rozpoznałem go. Jurek był wzburzony bardzo. I wcale się nie dziwiłem – człowiek nagle niepełnosprawny, z dużym poczuciem godności musi się wstydzić, gdy jego, bezradnego, przewijają na łóżku nieznane kobiety, wcale nie ubrane w białe kitle.
Gdy po jakimś czasie zrobiłem sobie kawę i wracałem do siebie na łóżko, zatrzymałem się przed nowym pacjentem, bo coś mi w głowie błysnęło. Wtedy przeczytałem doczepioną w nogach kartkę z ręcznym napisem – Jerzy Zając. Boże mój!
Nawiązaliśmy kontakt. Obaj się rozpoznaliśmy, a on, wrogi wobec całego personelu, a może nawet całego świata, zaakceptował moją pomoc. Szybko zorientowałem się, że myśli on swobodnie, tylko choroba zablokowała mu możliwość wypowiadania się. Stąd komunikacja i wysłuchanie go wymagały ogromnej cierpliwości, na co zapracowany personel medyczny nie zawsze było stać.
Jerzy wyraźnie się męczył, a stres i trauma widocznie się pogłębiały. Sukcesem moim było, że po dwóch dniach głodówki przekonałem go do konieczności jedzenia.
Jako niemłodzi faceci, z dużym doświadczeniem życiowym i każdy z bogatym życiorysem opowiadaliśmy, jak zwykle w takich sytuacjach różne bzdury. Zauważyłem, że Jurek słuchał i nawet parokrotnie się uśmiechał, jak kolejny dowcip trafiał do niego. Nie miał więc kłopotów z percepcją i zrozumieniem otoczenia. Jednakże najważniejszym i szalenie frustrującym jego kłopotem było to, że nie mógł normalnie wokalizować swoich myśli, a i pamięć również płatała figle.
Zostałem wypisany ze szpitala dzień przed śmiercią Jurka. Następnego dnia dostałem telefon, że Jerzy Zając nie żyje.
Przekonany jestem, że mimo fatalnego stanu zdrowotnego i nieodwracalnych już procesów, dałby sobie radę, gdyby tylko nie znajdował się w traumatycznym stanie, pełnym stresu, napięcia, a nawet wściekłości, że nie może mówić normalnie. Tak jakby miał zaklejone usta.
Żegnaj kolego
Ps. Mam nadzieję, że najbliżsi zajmą się jego kotami i ukochanym ogrodem, by niepotrzebnie nie cierpiały.
Inne tematy w dziale Rozmaitości