Był dla nas jak Piłsudski, jak Grot-Rowecki - mówili o Kornelu Morawieckim młodzi ludzie, których wciągnął do działania w Solidarności Walczącej. Bezkompromisowy marzyciel i wizjoner, a jednocześnie niedbający o swoje sprawy i interesy ciepły, pogodny, wiecznie spóźniający się bałaganiarz, który przez siedem lat nie dał się złapać potężnemu aparatowi bezpieczeństwa. „Był kwintesencją wartości, był politykiem odnoszącym się do spraw fundamentalnych. Miał najwyższy poziom wiarygodności ze względu na związek między czynami a głoszonymi poglądami” – mówił o nim bliski współpracownik Wojciech Myślecki.
Poniżej fragment mojej książki „Twierdza. Solidarność Walcząca - Podziemna armia” poświęcony Kornelowi Morawieckiemu.
Zgrzyt przekręcanego zamka i skrzypienie uchylających się drzwi. Przewodnik wszedł pierwszy. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę pokoju znajdującego się na wprost od wejścia do mieszkania. Bogdan Wiszniewski szedł za nim. Nie powiedziano mu, z kim ma się spotkać. W pomieszczeniu zobaczył mężczyznę. Jego twarz wydała mu się znajoma. „Gdzieś już musiałem go widzieć...” – pomyślał. I nagle olśnienie. To Kornel Morawiecki! Znał go ze zdjęć w prasie z 1981 roku. Zatkało go z wrażenia. Był w jednym pokoju z legendarnym przywódcą Solidarności Walczącej.
Z człowiekiem, którego poszukiwała cała komuna. Wiszniewski wtedy nie był jeszcze członkiem SW, choć z nią współpracował. Tego popołudnia został zaprzysiężony. Bardzo to przeżył.
Krzysztof Zwierz, młody geodeta, dostąpił tego zaszczytu w sierpniu 1982 roku. Droga na spotkanie była długa. Najpierw jechali jednym samochodem, później drugim, potem szli przez piwnice, a następnie przez jeszcze dwie śluzy. W końcu znaleźli się w jakimś bloku. Wjechali na czwarte piętro. „Wszedłem tam i zobaczyłem Wodza. Nie mogłem w to uwierzyć. Czułem się jak członek Armii Krajowej i miałem zaszczyt poznać dowódcę, który będzie kierował walką przeciwko komunie” – wspomina.
– Co możesz zrobić dla SW? – zapytał Kornel Morawiecki.
– Byłem saperem, ćwiczę judo, karate, mogę robić rożne rzeczy. Wycofałem się z zamachu na Jaruzelskiego, żeby służyć w Solidarności Walczącej. Powinniśmy stworzyć grupę dywersyjną, chętnie bym w niej działał – odpowiedział.
Tego wieczoru Krzysztof został zaprzysiężony. „Czułem się, jakbym spotkał Grota-Roweckiego. To był zaszczyt. Nominacja od generała” – mówi z przejęciem. Nie chciał wracać do domu autobusem. „Płynąłem po chodniku, jakbym był w chmurach. Docierało do mnie to, że mi ufają, mimo że jestem całkiem nowy i nie mam rodziny z przeszłością opozycyjną; mimo że mnie nie sprawdzili tak naprawdę, to mi zaufali. Szedłem szczęśliwy przez miasto. Myślałem o tym, co ja teraz zrobię, żeby przyłożyć komunie” – takie emocje przeżywało wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy pierwszy raz trafi li przed oblicze przywódcy Solidarności Walczącej.
W opowieściach osób, które zetknęły się z Kornelem w latach osiemdziesiątych, nieustannie pojawiają się mocne porównania. „Był dla mnie jak przywódca Powstania, jak Piłsudski, jak komendant AK” – powtarzają ówcześni młodzieńcy. Co ciekawe, ich wyobrażenie i to, jak go traktowali, mocno kontrastowało z jego posturą i zachowaniem. Średniego wzrostu, ciepły, spokojny, miły, słuchający innych. W codziennym zachowaniu nie miał w sobie nic z dowódcy wojskowego, choć niemal wszyscy tak go traktowali. „Był dla nas ojczulkiem, przecież on nie jest zdolny zabić muchy. Nigdy nie podnosi głosu. To dobry człowiek” – mówi Mikołaj Iwanow, który przez wiele lat bardzo blisko współpracował z Kornelem.
Morawiecki po kilku latach ukrywania się stał się wielką legendą Wrocławia i Polski. Opowiadano o nim jak o mitycznej postaci. W wielu miejscach pojawiały się jego portrety, nazwisko było malowane na murach, skandowane na demonstracjach, młodzi chłopcy mówili o nim z niezwykłą atencją. Dla działaczy Solidarności Walczącej był nie tylko autorytetem, ale kimś niemalże świętym. Kiedyś esbecja straszyła bardzo zasłużonego drukarza Krzysztofa Gulbinowicza, sugerując, że mają obciążające go materiały, które pozwolą skazać go na wiele lat więzienia.
A mogą nawet zrobić mu coś gorszego. Chyba że powie im, gdzie ukrywa się Kornel. Gulbinowicz spojrzał esbekom głęboko w oczy i powiedział: „On jest dla mnie jak ojciec. Gdybym go zdradził, to tak, jakbym zdradził swojego ojca. Musiałbym wtedy znaleźć drzewo i się powiesić”.
Organizacja działała bardzo sprawnie, wygrywała wojny z esbecją, przestrzegała sztywnych reguł konspiracji, choć jej przywódca był uroczym bałaganiarzem, który prawie zawsze spóźniał się na spotkania, nierzadko zmieniał podjęte ustalenia i sprawiał czasem wrażenie zagubionego. Iwanow uważa jednak, że w bałaganie Kornela była pewna logika. „Kornel jak mówił, że przychodzi o piątej, to było pewne, że o siódmej przyjdzie. Mówiło się, że tak długo nie wpadł, bo zawsze się spóźniał”.
Takie opinie nie były jednak dość powszechne w jego bliskim otoczeniu.
To on był głównym autorem strategii działania organizacji, to on analizował wiadomości z całego świata, snując geopolityczne wizje. To on – wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami –przewidział, że komunizm upadnie, blok sowiecki się rozpadnie, a Niemcy się zjednoczą. Razem z Wojciechem Myśleckim rozpad ZSRR przewidywali już w 1985 roku, kiedy nikomu nie przychodziło to jeszcze do głowy.
To on swym miękkim głosem tłumaczył, że trzeba twardo walczyć i nie wahał się powiedzieć komuś, że tym razem nie może spędzić świąt z rodzicami. To on ogłosił, że trzeba stworzyć tak silnie zakonspirowaną, walczącą organizację i pierwszy przekonywał, że jak będzie trzeba, to po drugiej stronie poleje się krew.
Przez sześć lat życia w podziemiu odbył tysiące rozmów, przygotował dogłębne analizy i opracowywał taktykę i strategię działania. Był ciekawy innych ludzi i ich zdania. Ta ciekawość innych ludzi, ich opinii i punktów widzenia zadziwiała wielu.
Rafał Grupiński: „Spotkałem go trzy razy. Zawsze kiedy z nim rozmawiałem, był bardzo skupiony, inspirujący, zachęcał do rożnych aktywności. Był mentorem. Robił na mnie mocne, pozytywne wrażenie”.
Andrzej Kołodziej: „Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Niezwykle imponowała mi jego odwaga myślenia. W Gdańsku wszyscy się czegoś obawiali i mówili o powstrzymywaniu się. Kornel od początku miał jasną wizję i maksymalny cel: obalenie komunizmu i niepodległość Polski. To było wspaniałe. Nie znałem wtedy wielu ludzi, którzy tak myśleli”.
Grzegorz Schetyna, kiedy spotkał Kornela pierwszy raz, miał dwadzieścia lat. Było to wiosną 1983 roku. „Rozmawiał ze mną o celach polityki, o wizjach, o sposobach walki. On lubił rozmawiać, traktował nas, młodszych, po partnersku. Pytał, słuchał, miał w sobie dużo uroku. W rozmowach z nim czułem się traktowany podmiotowo, tak po ludzku dobrze. To było dość niezwykłe. Masz dwadzieścia lat, przychodzisz do wielkiego działacza, a on traktuje cię poważnie, pyta cię o zdanie i słucha”.
Umiejętność dialogu, słuchania, poważne traktowanie rozmówców – to wszystko dawało ludziom mnóstwo energii i budowało siłę organizacji. Młodzi – jak Schetyna – byli tym zachwyceni: „Budowaliśmy coś razem. Poczucie wspólnoty było bardzo silne. Nie było podziałów jak w RKS-ie czy ≪dużej≫ Solidarności. Wszyscy byliśmy razem. W tamtych szarych, smutnych czasach, pełnych braku zaufania, perspektyw na przyszłość, to było bardzo energetyczne. To dawał Kornel. I to był klucz do sukcesu firmy” – mówi Schetyna.
Kornel uwielbiał dyskutować. Spotkania rozmaitych gremiów trwały zwykle bardzo długo, bo kiedy ich uczestnicy zeszli się wieczorem, można ich było wypuścić dopiero rankiem. „To były piękne spotkania – wspomina Zbigniew Oziewicz, starszy od Schetyny o pokolenie. – Czuliśmy się tam tacy wolni w tym okupowanym kraju. Cieszyliśmy się, że jesteśmy razem. Na tych zebraniach była niepodległa Polska”.
Kornel Morawiecki godzinami opowiadał o swoich wizjach politycznych. Jak mówi Oziewicz: „Jemu chodziło nie tylko o wolność Polski, ale o wolność innych krajów. Mówił o Białorusi, Ukrainie, Czeczenii, ale mówił też o Kurdach czy Chinach”.
Łącznie Morawiecki ukrywał się w sześćdziesięciu rożnych mieszkaniach. Zawsze chciał znać opinie goszczących go osób o sytuacji politycznej i o tym, jak powinna działać opozycja. Podczas całego okresu ukrywania się, mimo że dostęp do niego był niezwykle utrudniony, spotkał się z około półtora tysiącem osób.
Na wszystkich działała aura i charyzma ukrywającego się przywódcy. Mimo że jedną z podstawowych zasad konspiracji jest bardzo ograniczone zaufanie, Kornel ufał ludziom. Pewnego dnia na posiedzenie Rady wpadł jakiś działacz z informacją, że za chwilę Kornel zostanie aresztowany, bo ktoś go sypnął. Atmosfera na spotkaniu zrobiła się na moment bardzo nieprzyjemna. Przywódca SW siedział wśród swoich najbliższych współpracowników, a to oznaczało, że sypnąć musiał ktoś z ich grona. „Kornel, uciekaj” – powiedziano mu od razu. Kornel spojrzał na nich i spokojnie odparł: „To nie ma sensu. Jeśli mnie namierzyli, to i tak już mnie mają. Jeśli tak jest, to znaczy, że wydała mnie osoba, która jest wśród nas. A jeśli wśród nas jest kapuś, to wszystko i tak nie ma sensu. Pracujemy dalej”.
Alarm był fałszywy. Choć może nie do końca, bo okazało się, że tego dnia aresztowano Władysława Frasyniuka. Informacja dotyczyła ważnego lidera opozycji – okazało się, że był nim nie Morawiecki, ale Frasyniuk.
Morawiecki wierzył też w umiejętności ludzi, z którymi współpracował. Bez wahania potrafi ł powierzyć poważne zadanie komuś, kto się jakoś sprawdził. Chciał, by talenty jego współpracowników były dobrze wykorzystywane. Artur Pietrzak, student uniwersytetu, był kurierem. Woził dziesiątki, jeśli nie setki tytułów bibuły. Wiele z nich uważnie czytał. Nie wszystko, co w nich przeczytał, mu się podobało i w 1988 roku napisał obszerny, krytyczny list do redaktorów pism Solidarności Walczącej, w którym przedstawił swoje zarzuty zarówno wobec ich ogólnej koncepcji, jak również zawartości konkretnych artykułów. Przekazał go przez podziemne kanały do szefów tych pism. Taka korespondencja zwykle docierała do adresata po bardzo długim czasie. Tym razem odpowiedź przyszła błyskawicznie. Po kilku dniach Pietrzak został umówiony na spotkanie z „Bogdanem”, czyli Zbigniewem Jagiełłą, który był wtedy jedną z najważniejszych postaci w organizacji, o czym Pietrzak nie wiedział. Nikt nie starał się wówczas gromadzić zbyt wielu informacji o swoich współpracownikach.
Im mniej się wiedziało – tym było bezpieczniej. Dla wszystkich.
Rozmowa była krótka. „Bogdan” powiedział tylko jedno zdanie:
– Twój list przeczytał szef.
– Ten szef?! – zapytał zdumiony Pietrzak.
– Tak, ten – odpowiedział „Bogdan”.
Oznaczało to, że list młodego kuriera czytał Kornel Morawiecki. Przywódcy SW spodobało się to, co miał do powiedzenia Artur i zaproponował mu – za pośrednictwem „Bogdana” – by został szefem jednego z ważnych podziemnych pism.
Kilka tygodni wcześniej zawieszono wydawanie „Solidarności Dolnośląskiej” – jednego z najbardziej znanych podziemnych pism w tej części kraju. Pismo tworzone było kiedyś przez ludzi, takich jak Maciej Zięba, Lothar Herbst, Jarosław Broda, Aleksander Gleichgewicht czy Mirosław Spychalski. Przewodniczący SW zaproponował dwudziestoczteroletniemu kurierowi, by teraz on został redaktorem naczelnym słynnego na Dolnym Śląsku pisma. Artur był zszokowany tą propozycją. Jeden jego list sprawił, że nagle stał się kimś kluczowym w strukturze organizacji; kimś, kto trzymał w rękach bardzo ważne narzędzie walki.
„Dzięki zaufaniu Kornela zamiast drukarzem czy kurierem, w Solidarności Walczącej z dnia na dzień można było zostać redaktorem ważnego, dużego pisma” – wspomina.
Michał Gabryel: „To był uczciwy i dobry człowiek. Trochę naiwny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Dla takiej osoby człowiek jest gotowy dużo zrobić. On nigdy nie kierował się swoim interesem, układami. W organizacjach jest walka o władzę – tu tego nie było w ogóle. Nawet jak się człowiek z nim nie zgadzał, to tolerował to”.
Władysław Frasyniuk twierdzi, że w swej pozytywnej naiwności Morawiecki za bardzo ufał ludziom. Ale podkreśla też, że zawsze, kiedy było trzeba – mimo różnic, jakie ich dzieliły – pomagał im. Nigdy nie odmówił pomocy.
Jerzy Lubicz uważa, że charyzma Morawieckiego miała charakter interpersonalny – pociągał za sobą wyznawców, zwolenników, ale nie tłumy. „Nikomu niczego nie narzucał, ale mówił tak, że człowiek by się wstydził nie zrobić tego, o co on prosił czy czego chciał. Nie chciał nigdy zmieniać twoich poglądów, chciał, żebyś ty sam do tego doszedł”.
Wiele osób podkreśla, że Kornel nigdy nie walczył o siebie. „On nie ma poczucia ważności własnej osoby. Potrafi walczyć o swoje poglądy, wizje, ale nie o swoją pozycję. Nie zabiegał o pieniądze ani sławę” – mówi Lubicz. Grupiński jest podobnego zdania: „Kornel nie miał ambicji osobistych. Nie walczył o siebie, tylko o Polskę. Był wzorem moralnym dla nas wszystkich w podziemiu. Nie myślał o sobie jako o polityku, przywódcy, nie to było jego celem. Nie budował struktury organizacji pod siebie, pod szefa, ale dla sprawy”.
Podczas wielogodzinnych spotkań dyskutowano zwykle o ideach i kierunkach działań, a mniej o sprawach stricte operacyjnych. Morawiecki nie był typem menedżera, który ustawia, załatwia i decyduje. Bardzo lubił badania, czy nadchodzące informacje potwierdzają proces, który on widział, proces zwycięstwa dobra nad złem. „On włączał swój analizator i często zupełnie inaczej oceniał coś, co ty mu opowiadasz. Jest człowiekiem, który niezwykle uważnie słucha, co nie znaczy, że po wysłuchaniu argumentów i tak może zrobić swoje” – mówi Lubicz.
Czasem bywał kompletnie nieprzewidywalny. „Mógł zaskakiwać. Nie wiedziałeś, jak oceni konkretną sprawę, ale w sprawach fundamentalnych wiadomo było, że nie wywinie numeru, że nie pójdzie na jakiś głupi kompromis, że nie zrobi czegoś niespodziewanego” – mówi Marcin Dworzański.
Miał poczucie wielkiej wewnętrznej wolności, co zapewne było charakterystyczne dla wielu ludzi Solidarności Walczącej. Kiedy siedział w więzieniu, napisał prośbę do Wojciecha Jaruzelskiego, by nie wymyślano niestworzonych rzeczy, za jakie miałby zostać skazany. Chciał, by sądzono go za to, co głosił – za to, że chciał obalić komunistyczną władzę.
Wojciech Myślecki: „On był kwintesencją wartości, był politykiem odnoszącym się do spraw fundamentalnych. Miał najwyższy poziom wiarygodności ze względu na związek między czynami a głoszonymi poglądami”.
Profesor Andrzej Wiszniewski: „Kornel był zdecydowany, jednoznaczny i konsekwentny. Stał się legendą. Jego charyzma polegała na tym, że go nie znano. A jednocześnie jego działalność była skuteczna. W warunkach chwiejności działalności konspiracyjnej, wtedy, kiedy wielu ludzi się wahało, traciło nadzieję, to Kornel jawił się jako człowiek niezłomny. Niezłomność była elementem jego charyzmy”.
Nie tworzył dystansu i szczerze interesował się swoimi ludźmi. Dopytywał się o ich rodziny, o pracę, o studia. Wiedział, że wszyscy się narażają i że działalność pochłania im ogromne morze czasu, którego nie starcza już na dostateczne zatroszczenie się o bliskich, na poprawienie ich materialnego bytu. Zdawał sobie sprawę, że jego ludziom brakuje chwil na odpoczynek, zadbanie o dom, uzupełnienie wykształcenia czy napisanie odkładanej z roku na rok pracy doktorskiej.
Kiedy w 1990 roku ujawnił się i zorganizował konferencję prasową, przyszło na nią wielu dziennikarzy. Wszyscy spodziewali się ujrzeć jakąś niesamowitą osobę. Watażka, superman – taki musiał być człowiek, który przez lata wodził za nos całą Służbę Bezpieczeństwa. A tymczasem wyszedł do nich skromny człowiek, niekreujący się na nikogo, kim nie był. Dla wielu był kompletnym zaskoczeniem. Tak opisał go jego przyjaciel:
„Mówił do ciebie jako człowieka, ale za tobą widział twoją duszę”. Kornel poświęcił walce całe swoje życie. Ale cenę za jego działanie płaciła także jego rodzina. SB prowokowała, posuwała się do najbardziej drastycznych sposobów zastraszania.
W 1985 roku w podwrocławskiej wsi Pęgów, w małym drewnianym domku stojącym pod lasem, krzątały się pani Jadwiga Morawiecka i jej przyjaciółka Teresa. Pierwsza przyjechała tam z trojgiem dzieci, druga – z niepełnosprawnym synem. Było już ciemno. Nagle usłyszały, że coś mocno uderzyło w okno. I cisza. Spojrzały po sobie zaniepokojone; najbliższa chałupa była oddalona o półtora kilometra. Po chwili następne uderzenie. Cisza. Pół minuty później za szybą pojawiła się na wpół zamaskowana twarz. I znikła. Za chwilę druga. I ta również znikła. Łomot do drzwi. Cisza. Twarz w oknie. Cisza. Chwilę później rozległ się przeraźliwy dźwięk – to wiadro pełne wody spadło na dno studni z wysokości dziesięciu metrów. Kobiety starały się zachować zimną krew i nie pokazać dzieciom, jak bardzo były przerażone.
Najmłodsza dziewczynka płakała, wszyscy inni zastygli sparaliżowani strachem. Jedynym mężczyzną w tym gronie był siedemnastoletni Mateusz. Starał się zachować zimną krew. Tajemniczych, częściowo zamaskowanych, pojawiających się i znikających w ciszy postaci było co najmniej trzy. Mężczyźni za oknem najwyraźniej chcieli przerazić bezbronnych domowników. Zadanie wykonali perfekcyjnie. Esbecy byli całkowicie bezkarni. Mogli zrobić, co chcieli. Nie było jak wezwać pomocy. Nad ranem w worku przed drzwiami leżał uduszony kot.
Kilka miesięcy później Jadwiga Morawiecka, jak co dzień rano, wsiadła do swojego malucha. Nie udało jej się odjechać zbyt daleko, bo samochód odmówił posłuszeństwa – coś się stało z kołem. Było dziwnie przekrzywione. Po chwili przyjechał wezwany na pomoc znajomy. Rzut oka wystarczył, by się zorientować w sytuacji: „Jadzia, wszystkie śruby od koła są poodkręcane”. Gdyby miała mniej szczęścia, to maluch znalazłby się pod kołami ciężarówki. A wraz z nią jej dwie córki. Klasyczny sposób na wypadek „z nieznanymi sprawcami”. SB nie mogła złapać Kornela, mogła za to zabić jego żonę i któreś z dzieci.
Jak to jest być dzieckiem legendarnego przywódcy? Marta Morawiecka: „Przez pierwsze lata w ogóle tego nie czułam. Byłam przyzwyczajona, że zawsze ktoś się ukrywa, ktoś siedzi. To, że tata się ukrywał, było smutne, bo nie mieliśmy kontaktu, ale w gruncie rzeczy nie było niczym nadzwyczajnym. Dopiero kiedy po 1984 roku były masowe zatrzymania, a ojciec się uchował i dalej ukrywał, zaczęto o nim mówić jak o kimś niezwykłym. W 1986–1987 roku zaczęłam to odczuwać. Ale byliśmy tak wychowani – dziadek w AK, tata w opozycji, wiedziałam, że i nas pewnie czeka taki los. Myśleliśmy o długiej walce i krótkim życiu. Byliśmy na to gotowi”.
Przez siedem lat Jadwiga Morawiecka i dzieci nie widzieli się z mężem i ojcem ani razu. Kilkanaście razy dostali listy od niego. To było wielkie święto. „Mama pisała listy i one szły dwa, trzy tygodnie przez rożne śluzy i pośredników. Potem z takim samym opóźnieniem czasem wracała odpowiedź od taty, którą z pietyzmem odczytywaliśmy” – wspomina córka Marysia.
„Ostatni raz widziałam go 12 grudnia 1981 roku. Był brunetem, miał czarną brodę. Następnym razem zobaczyłam go w więzieniu na początku 1988 roku. Był całkiem siwy. To było duże przeżycie” – opowiada Anna. Jego przyjaciele i rodzina bardzo boleśnie przeżyli informację o tym, że czołówka warszawskiej opozycji, ludzie KOR-u, odmówili wspólnego wystąpienia o uwolnienie Kornela. „Oni nie chcieli budować jego legendy. To było smutne i szokujące. Myśmy cały czas, do końca czuli, że płyniemy na jednej łodzi. Wszędzie domagaliśmy się uwolnienia Władka Frasyniuka czy Henryka Wujca i traktowaliśmy wszystkich ludzi Solidarności jako tych, z którymi razem walczymy o wolną Polskę. Mateusz nosił cały czas w klapie znaczek „Uwolnić Władka”. A warszawscy działacze zostawili Kornela” – mówi Marta.
Potem na skutek sugestii od części działaczy polskiej opozycji wystąpienia o uwolnienie Kornela Morawieckiego odmówiła Amnesty International, organizacja broniąca więźniów politycznych na całym świecie. Grzegorz Schetyna: „Warszawa odrzucała Kornela. Środowisko KOR-u go nie lubiło. Uważali, że jest radykałem, że z nim nie można rozmawiać i że on nie będzie chciał rozmawiać z komunistami. Warszawa zawsze taka była, mainstream taki był od dawna”.
Władza w swoich działaniach posuwała się wobec rodziny przewodniczącego Solidarności Walczącej niezwykle daleko. Nie mogła znieść rosnącej legendy Kornela. Siła jego organizacji ciągle zadziwiała zarówno miejscowych kacyków partyjnych, szefów lokalnej SB, jak i czerwonych ze szczytów władzy. Czesław Kiszczak i Władysław Ciastoń, władcy tajnych służb reżimowego państwa, nie mogli się pogodzić z tym, że mimo rozkazu zaangażowania „wszelkich sił i środków” do likwidacji SW, komuniści przegrywają kolejne starcia z tak, wydawałoby się, niewielką organizacją.
Ale prawdziwą ich wściekłość wzbudzał Kornel. Im dłużej się ukrywał, tym bardziej legendarną postacią się stawał, tym bardziej imponował młodym i starym. Jego podobizny pokrywały wiele murów. Jego imię szeptano na ulicach, powtarzano w domowych rozmowach, zaczytywano się w podpisywanych przez niego tekstach. Na jego wezwanie na demonstracje we Wrocławiu stawiały się dziesiątki tysięcy ludzi. O spotkaniu z nim marzył każdy uczestnik walk na placu Pereca i ulicy Grabiszyńskiej.
Książka „Twierdza. Solidarność Walcząca. Podziemna armia” ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera, któremu dziękuję za zgodę na przedruk fragmentu.
Autor podcastu Układ Otwarty. Prezes niezależnego think tanku Instytut Wolności
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka