Premier Tusk poległ w ogłoszonej przez niego "wojnie z kibolami", która tak naprawdę była wojną z kibicami. Zamiast bandytów stadionowych i chuliganów zamykano stadiony, uniemożliwiając kibicom oglądanie na żywo decydującej fazy rozgrywek ligowych o mistrzostwo Polski. Zastosowano w tym przypadku zasadę odpowiedzialności zbiorowej. To tak, jakby w walce z pijanymi kierowcami (zjawisko w Polsce dość masowe) zamknąć/wyłączyć z ruchu wszystkie drogi publiczne czy choćby tylko autostrady. Sensu w tym nie ma żadnego. To raczej świadectwo bezsilności władz i braku pomysłu na walkę ze stadionowymi bandytami. Na dodatek kibiców protestujących przeciwko zamykaniu stadionów pod hasłem "Donald, matole, twój rząd obalą kibole" policja zaczęła represjonować (zatrzymania, wielogodzinne przesłuchania, kary mandatów). Doświadczyli tego kibice Jagiellonii, choć ich pikieta przed Urzędem Wojewódzkim w Białymstoku nosiła pokojowy charakter, bez żadnej przemocy.
Nieprzemyślane działania rządu zjednoczyły środowisko kibiców w Polsce. I to nie tylko piłkarskich. Hasła "antymatolskie" pojawiły się ostatnio także na stadionach żużlowych. W obronie kibiców stanęła również Helsińska Fundacja Praw Człowieka, argumentując że samo używanie haseł antyrządowych bynajmniej nie uprawnia policji do podejmowania działań, noszących znamiona ograniczania wolności słowa. W obronie kibiców oraz przeciw restrykcjyjnym działaniom władz rządowych stanęli także politycy opozycyjni (PiS, SLD), wietrząc w tym łatwą szansę na poprawę własnych notowań w sondażach wyborczych, kosztem PO.
W ten sposób zagorzały kibic piłkarski (w przeszłości nawet "kibol") Donald Tusk zapędził się w ślepy zaułek. Swoim nieprzemyślanym wystąpieniem, a zwłaszcza nieudolnymi i kontrproduktywnymi działaniami policji, zjednoczył przeciwko sobie całe środowisko kibicowskie w Polsce, dla którego stał się wrogiem publicznym nr 1. Stał się obiektem kpin i pośmiewiskiem na stadionach sportowych. Przykładem jest choćby pikieta przed stadionem Legii, z żywym koziołkiem (skojarzenia oczywiste) oraz byłym kandydatem na przeydenta Białegostoku Krzysztofem Kononowiczem w rolach pierwszoplanowych.
W tej sytuacji jedynym wyjściem z sytuacji było ogłoszenie przez premiera Tuska bezwarunkowej kapitulacji w tzw. "wojnie z kibolami". Świadectwem ostatecznej klęski jest ogłoszone dzisiaj anulowanie decyzji o zamknięciu części trybun stadionu Jagiellonii (tzw. Łuku) na ostatni mecz ligowy w tym sezonie. Choć - wydawałoby się - że było to rozwiązanie "kompromisowe" i tzw. "mniejsze zło", bo w przeciwieństwie do kilku innych przypadków stadion Jagi nie został całkowicie zamknięty.
Bardzo dobrze, że premier Tusk poszedł wreszcie po rozum do głowy. Lepiej późno niż wcale. Wojna z kibicami prowadziłaby nieuchronnie do jego klęski w wyborach parlamentarnych. Tej wojny nikt jeszcze w Polsce nie wygrał. Nie tacy "twardziele" jak Donald Tusk musieli potem wycofywać się z podkulonym ogonem na "z góry upatrzone pozycje". Zadziwiające w tym wszystkim jest tylko to, że na takie represyjne i nonsensowne działania wobec kibiców piłkarskich zdecydował się zapalony kibic piłkarski, za jakiego zawsze uważany był Donald Tusk.
Rację ma redaktor naczelny "Piłki Nożnej" Adam Godlewski, pisząc: "Szkoda, iż premier, zaślepiony sondażowymi słupkami, zapomniał, jak sam bawił się w kibicowanie. Mógł okazać się najbardziej propiłkarskim szefem rządu w historii Polski, tego zresztą wszyscy się po nim spodziewaliśmy. Tymczasem wyszło na to, że jak nikt przed nim przeszkadzał futbolowi w rozwoju".
Inne tematy w dziale Rozmaitości