W świetle takiego wydarzenia jak samospalenie się człowieka w proteście przed rządami PiS, jasno widać, że obietnice ponowoczesnego liberalizmu nie zostały spełnione, a zapewne nigdy nie były realne.
Demokracja liberalna, tak jak ją rozumiano na początku lat 90-tych w Polsce i tak jak ją tłumaczyło Polakom środowisko Adama Michnika składała dwie zasadnicze obietnice. Po pierwsze w sferze demokracji, negocjowanie sensu miało zastąpić rywalizację wartości granicznych, twardych. Podziały oparte na tradycyjnych tożsamościach, mogące prowadzić do konfliktów radykalizmów, miały się rozpłynąć w Baumanowskiej płynnej ponowoczesności. W zamian za to mieliśmy otrzymać społeczną równowagę, ład polityczny, który, poruszając się w widełkach liberalnego konsensusu, opiera się na negocjacji, w którym polityczni przeciwnicy mogą koegzystować, uznając i akceptując zasady pokojowego transferu władzy.
“Przekształcenie polityki w obszar walki prawdy z nieprawdą grozi inwazją różnych fundamentalizmów i destrukcją ładu demokratycznego” - pisał wtedy Adam Michnik. Postawa rezygnacji z fundamentalnej prawdy miała być fundamentem społeczeństwa otwartego, którego obywatele różnią się między sobą, ale spór nie przekracza letnich temperatur.
Druga obietnica związana była z liberalną częścią demokracji liberalnej. Liberalizm, rozumiany jako możliwa maksymalizacja naszych praw, do swobody ekspresji, wypowiedzi, kreowania własnego życia według własnych wzorów, miał nam zapewnić maksymalizację możliwości realizowania się w życiu prywatnym, a właściwie napompowanie całej sfery prywatności. Miało być zatem zupełnie inaczej niż w państwie totalitarnym, gdzie życie prywatne było drugorzędne wobec wszechobecności sfery politycznej. Tutaj miało być inaczej, sfera prywatna miała być główną areną, na której toczy się nasze życie. Obywatele wkraczać mieli w sferę polityki tylko czasowo aby uzgodnić organizację kwestii dotyczących wspólnoty.
W świetle takiego wydarzenia jak samospalenie się człowieka, w proteście przed rządami PiS, jasno widać, że obydwie obietnice ponowoczesnego liberalizmu nie zostały spełnione, a zapewne nigdy nie były realne.
Trudno byłoby wywieść intelektualny rodowód wszystkich Mieszkowskich, Lisów, Szubartowiczów etc. skądinąd niż od Adama Michnika, lewicy laickiej i kościoła Gazety Wyborczej. Okazało się jednak, że w momencie zwycięstwa PiS z przeznaczonych dla ludu kazań o płynności, zbawczym relatywizmie i przekonania Michnika, że “szare jest piękne” nie pozostało wiele.
Wystarczy przyjrzeć się retoryce. Opozycja jest totalna, musi być zjednoczona jak pięść, wszystkie sprawy należy odłożyć na bok wobec imperatywu opozycji wobec PiS, granice muszą być namalowane najkrwawszą z czerwieni. Nie ma negocjacji, etapów, jest tylko marsz ku ostatecznemu zwycięstwu.
Liberalny fundamentalizm jest nie tylko czymś w co się popada, zapędziwszy się w debacie, ale jest czymś z czego się jest dumnym, co zaleca się jako pożądaną postawę politycznych w czasach dyktatury. Gdy spojrzymy na demokracje zachodnie, szczególnie te w świecie anglosaskim, paradoksalność tego fundamentalizmu polega na tym, że w sferze realnych programów mamy często ( głównie za sprawą przesunięcia się ugrupowań konserwatywnych na lewo) sytuację właściwie bliską konsensusu ideologicznego, w którym gra toczy się cały czas w środku pola.
Ta analogia do Polski odnosi się tylko w części, ale to nie jest przedmiot tego tekstu. Ważna jest to, że ten brak różnic ideologicznych ( w przypadku polskiej opozycji - po prostu brak jakichkolwiek idei) zalewa się treściami o jak najsilniejszym ładunku emocjonalnym. Stąd w społeczeństwach, które są w sensie politycznym stabilne w sposób niespotykany od stuleci, po każdych wyborach duża część ludzi uznaje, że mamy do czynienia z apokalipsą i nic już nigdy nie będzie takie samo.
Pierwsza obietnica nie zostaje spełniona, bo w rzeczywistości okazuje się, że takie debatowanie i negocjowanie w magmie w ogóle nikogo nie mobilizuje. Partie polityczne muszą nakręcać emocje żeby w tej płynności się nie utopić, bo skoro nikt nie jest fundamentalnie zły ani fundamentalnie dobry, to jaka jest różnica kogo wybierzemy.
W ten sposób przechodzimy do drugiej niespełnionej obietnicy, tej która obiecywała wolne od polityki życie prywatne. Tutaj też mamy paradoks, bo polityka najczęściej zatruwa życie prywatne tych, którzy nie mają z nią nic wspólnego, a ich wpływ na nią ogranicza się do wrzucenia kartki do urny co cztery lata. Politycy, komentatorzy potrafią się zdystansować, rozmawiać o czymś innym, przyjąć istnienie jakiejś drugiej strony za coś co jest faktem przyrody. Najgorsze emocje przeżywają ludzie rzucający kapciami w telewizory, zrywający wiglijne kolacje i więzy rodzinne, którzy zawsze muszą zaprotestować. Każde idiotyczne 140 znaków okadzić swoją frustracją i oburzeniem.
Do tego dochodzi zjawisko w kulturze, które można nazwać jakimś emocjonalnym relatywizmem, a do tego zdziecęceniem. Polega to na tym, że im nasze emocje są silniejsze, im bardziej coś nas obraża ( im jest bardziej “offensive”) tym nasz domniemany oprawca jest gorszy i należy go powstrzymać. Przypomina mi to wykładnię przepisów piłkarskich jednego z moich kolegów z podwórka: “Faul jest wtedy, kiedy kogoś boli”.
W przypadku fauli politycznych mamy bardzo często do czynienia z bólami fantomowymi, ale niestety wytworzyliśmy kulturę, która gratyfikuje stany psychiczne, czasem wręcz zaburzenia, których wzmacniać się nie powinno. Kogoś, kto uważa, że śledzą go żydowskie drony, rozpylające gaz niepozwalający mu jasno myśleć traktujemy jako paranoika potrzebującego pomocy. Ale kobieta, która wrzeszczy żeby Kaczyński jej dał spokój, że ona już nie może, że on wszędzie jej się we wszystko wpieprza, że nie pozwala przerwać ciąży, której nie ma, że sprawdza czy radio nastawione jest na toruńską rozgłośnię, ona jest przykładem postawy obywatelskiej, oporu przed dyktaturą.
Samospalenie jest doprowadzeniem tej chorej logiki do granic. W poszukiwaniu umykającego konkretu, dowodu na autorytaryzm, wobec wzmagania się emocji trzeba zastąpić dowód emocjami. Musi być źle, skoro ludzie odbierają sobie życie. Widzicie? Jak wam nie wstyd?
Trzeba to powiedzieć jasno, że taki czyn jest kompletnie pozbawiony sensu, że napełnienie politycznego balona wyciem, histerią i ludzkim nieszczęściem nie sprawi, że nasza sprawa stanie się słuszniejsza. Wątpię by rządy PiS miały jakikolwiek realny wpływ na życie Piotra S. i wątpię by on miał jakikolwiek wpływ na politykę. Ale postanowił poświęcić swoje życie, prywatność, a więc sferę w której był podmiotowy i wolny, na rzecz świata, który był poza nim. I to jest smutne. Ale to jest też zdrada, tych którzy kazali nam zrzec się tożsamości, twardych podziałów i fundamentalizmu w imię społeczeństwa otwartego, a dzisiaj twierdzą, że oblewanie się benzyną, podpalanie i odbieranie sobie życia jest działaniem politycznym, w obronie tych samych idei.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo