Kiedyś znajomy opowiedział mi taką historię. Przedstawię ją w pierwszej osobie, tak jak zapamiętałem jego opowieść.
Podczas tzw. Pomarańczowej Rewolucji byłem na Ukrainie, w ramach skleconej naprędce eskapady Polscy Artyści dla Ukrainy, czy jakoś tak. W każdym razie, razem z Ukraińcami zrobiliśmy takie show, spektakl uliczny. Jechaliśmy przez Ukrainę takim pomarańczowym konwojem, jacyś politycy, nie wiadomo kto. Gdzie się zatrzymaliśmy, tam dawaliśmy spektakl. Ja miałem taką rolę, że w pewnym momencie, razem z jednym Ukraińcem, biegaliśmy w kółko z flagami, on z ukraińską, ja z biało-czerwoną. W końcu, jak dojechaliśmy gdzieś pod Donieck, nie było już pomarańczowo na widowni, tylko same biało-niebieskie bojówki Janukowycza, i ja, jak idiota, z tą flagą, wbiegłem prosto w ten tłum. Nagle zrozumiałem, że ten tłum się za mną zasklepił, że ktoś mi szarpie tę flagę, ktoś mnie popchnął, przewróciłem się. Pamiętam tylko, że wszyscy mieli takie ciężkie buty, jak wojskowe, i że wyobraziłem sobie jak mnie zadeptują. Nagle zobaczyłem Zbyszka, starego punka, gdzieś spod Radomia, którego nawet nie znałem za dobrze, nawet się wcześniej zastanawiałem: po co on jest w tym taborze. W każdym razie, Zbyszek zaczął rozpychać tych Ukraińców, komuś chyba nawet pogroził pięścią, w końcu mnie znalazł, podniósł i zaczął wyprowadzać z tego tłumu. Jak już wyszliśmy, on nagle się wrócił, wszedł dobre dziesięć metrów w ten tłum, znalazł tego co mi wyrwał flagę, zabrał mu ją i wrócił. Teraz myślę, że nigdy nie zapytałem go, dlaczego to zrobił, przecież mogli nas zadeptać obydwu, wszyscy mieli maski albo kominiarki, ich było z dziesięć tysięcy, nas może setka. Z drugiej strony, po co takie pytania zadawać, dla niego to było chyba oczywiste, że swoich się nie zostawia na zadeptanie, że flaga Ojczyzny to jednak coś znaczy.
Może, a nawet na pewno, cała ta Pomarańczowa Rewolucja była bez sensu, i ta akcja, i ten spektakl też. Nie o to jednak chodzi. Ja, słuchając tej opowieści, myślałem o tym, że pragnę wierzyć, że w skrajnej sytuacji zachowam się, jak ten stary punk spod Radomia. Że nie zostawię przyjaciół. Tak jak uczniowie, którym w szkole opowiadamy o Powstaniu Warszawskim i innych powstaniach, pragną wierzyć, że zachowaliby się tak samo, że to w nich jest. Być może nie starczyłoby nam jaj, i zachowalibyśmy się podle(obyśmy nigdy nie musieli się tego dowiedzieć), ale to pragnienie wiary, w swoje człowieczeństwo, w honor i męstwo, to i tak dużo. Świadomość, że skrajne poświęcenie i bohaterstwo jest możliwe, sprawia, że łatwiej jest nie godzić się na małe kompromisy i ustępstwa, haracze dnia codziennego.
W całej dyskusji o Powstaniu, zdecydowanie więcej jest argumentów sensownych po stronie Zychowicza i różnych pucmajstrów, w stylu Warzechy, którzy wychwalają realpolitik. Choć serce się sprzeciwia, to nie sposób nie zauważyć, że próby refutacji, w wykonaniu Terlikowskiego czy Semki(jeszcze (a propos książki o Becku, ale chodzi zasadniczo o to samo), są raczej jakąś szamotaniną. Wszystko to wynika, wydaje mi się, ze wstydu, z jakim odnosimy się do paradygmatu romantycznego. Trzeba być lekko szalonym Rymkiewiczem, żeby powiedzieć wprost, to była mistyka. Bez tego paradygmatu jednak, nie da się zrozumieć Powstania. Bo kto o zdrowych zmysłach będzie bronił tezy, że to się kalkuluje, że eksterminacja całego pokolenia miała sens, bo teraz jest inspiracją dla kolejnych, młodych pokoleń. Jest to bezsensowne, tak jakby argumentować, że opłacało się, że babcia ma raka, bo dzięki temu się złapało z nią lepszy kontakt.
Nie jest to jednak kwestia argumentów. Mamy jedną tradycję, tak jak mamy jedną babcię. Gdyby chodziło o argumenty, to nasi najwięksi mężowie stanu zaczytywaliby się w polskich myślicielach politycznych, a nie w Mickiewiczu i Słowackim. Można, oczywiście, próbować, jak Zychowicz, sumiennie krytykować ten paradygmat ( i ja, osobiście, nie mam do niego żalu), ale, ostatecznie, to poeci, tylko oni, powiedzą nam kim jesteśmy. Jesteśmy lawą, narodem szaleńców, ofiar, szlachetnych ludzi, którzy sami sobie i innym, tylko tą szlachetnością i absurdalnym poczuciem honoru szkodzili. Z pewnością, ludzie lubiący podniecać się swoim intelektem, wyrzucą mi teraz, że, mówiąc o poezji, popadam w sentymentalizm, że nie wiem, jak to jest mieć głowę rozerwaną, widzieć martwe dzieci, że estetyzuje głupio prawdziwe cierpienie. Pewnie, że nie wiem, oni też nie wiedzą. Wie poezja. Poezja to nie są jakieś uniesienia nad kwiatkami, to jest prawda.
Lubi Łukasz Warzecha się powoływać na tradycję anglosaską, z jej „walką cudzymi rękoma”, rachunkiem zysków i strat, utylitarystyczną tradycją i całą historią wychodzenia z różnych kabał bez szwanku. Łukasz Warzecha ma do tego prawo, tylko, że John Stuart Mill, przyłożony do pokoleń wychowanych na Norwidzie, Słowackim i Mickiewiczu, nie wiem, dla mnie to ma posmak szyderstwa i ignorancji. My wiemy, Panie Łukaszu, Pan by zrobił inaczej, konkretnie nic by Pan nie zrobił, potem by Pan to pięknie uzasadnił i opisał. Czy możemy już czcić naszych bohaterów, czy będą jeszcze jakieś pogadanki z Pana lektur, jakieś egzotyczne tradycje polityczne. ( W ramach złośliwości : Warzecha powinien tradycję powstańczą cenić, bo przecież, jak sam pisze, „siedzi na barykadzie”)
Już kompletnie bezsensowny jest pogląd, który wyraził ostatnio Rybitzky( a wyraża, go także Zychowicz, na każdym kroku), który stwierdza, że nikt nie podważa bohaterstwa pojedynczych żołnierzy, ale przywódców należy sądzić surowo itd. Skoro jednak przywódcy byli źli, to żołnierze pojedynczy, mówiąc brutalnie, byli idiotami, cały ten romantyzm ich tylko omamił, i choć szacunek się należy, to jednak w tym porządku, zysków i strat, ich poświęcenie, narażenie na śmierć innych, się nie kalkuluje. Jak go uzasadnić, na czym ten szacunek się opiera? Mi się wydaje, że, w ramach realpolitik, ci Powstańcy, to są śmiecie, ktoś ich wykorzystał, ich naiwność. Realpolitik podpowiada, że można było ją wykorzystać lepiej. Jak można nazywać kogoś bohaterem, jeśli wszystkie ideały, które mu przyświecały, kierowały jego postępowaniem, uznaje się za szkodliwe? Przecież to każdy, pojedynczy żołnierz oddychał i przeżywał swoje życie w duchu naszej tradycji, nie w duchu tradycji anglosaskiej lub francuskiej, tak widział swoje bohaterstwo.
Mi się natomiast wydaje, że te młode chłopaki i te młode dziewczyny, dali ostateczny dowód autonomii swojej woli, dokonując ostatecznego poświęcenia. Odbierając im teraz zaocznie świadomość konsekwencji, odbieramy im człowieczeństwo, zdolność decydowania o sobie samym. Bo Powstanie to nie była jedna decyzja diabolicznego kierownictwa, ona nie byłaby możliwa, gdyby nie setki tysięcy indywidualnych decyzji, nie byłoby Powstania gdyby nie było Państwa Podziemnego, a tego nigdy by nie było, gdyby Polacy chowali się na Millu czy Locke’u, a nie na Dziadach i Kordianie.
Uczciwość intelektualna wymagałaby teraz od Warzechy, domagania się skreślenia romantyków ( i innych ksiąg zbójeckich), z listy lektur szkolnych. Wojny z Mickiwiczem bym jednak nie doradzał, ewidentnie ma on bowim chody „na górze”, na co są, powszechnie znane, dowody. Poza tym, jest to oszołom ostateczny, albo Polak, po prostu.
P. S. Starałem się nie pisać o konkretach historycznych, bo się na nich nie znam. Podobnie, mam wrażenie, jak Zychowicz nie zna się na Mickiewiczu. Jeśli popełniłem jakieś błędy, proszę o wybaczenie i prywatną wiadomość.
Inne tematy w dziale Polityka