Dwa dni temu. Podczas jazdy kolejką SKM, zawarłem znajomość z człowiekiem pracującym w tzw. Reichu, w tzw. „wykończeniówce”, który miał akurat przerwę w kontraktach i jechał odwiedzić przyjaciółkę do Wejherowa. Ponieważ miałem książkę w ręku, gastarbeiter zapytał mnie czy lubię czytać. Odpowiedziałem, że w tej chwili, to już za bardzo nie ma znaczenia, czy lubię czy nie, bo po prostu nie mam wyboru, muszę czytać. Nie nauczyłem się w życiu niczego innego i zasadniczo, czytam po to, żeby przekonać wszystkich, że jestem im do czegokolwiek potrzebny. Do tego potrzebna jest wiedza, gładka mowa i wyprasowana koszula. W nowej wersji: szaliczek.
Nie widzę w tym żadnej niesprawiedliwości dziejowej i nie użalam nad sobą zbytnio. Ciężkie czasy oddzielają rzeczy potrzebne od tych, które są luksusem. Mackiewicz w czasie okupacji sowieckiej był furmanem, Piasecki łapał węgorze w Wilejce. Chwała tym, którzy potrafili się nauczyć w życiu tego co potrzebne. Nauczyciel i człowiek z „wykończeniówki” różnią się tym, że ten drugi: ma więcej ofert, im ma więcej doświadczenia, im więcej wykończył, tym lepiej. Praca nauczyciela ma to do siebie, że wykańcza głównie jego. Proszę sobie wyobrazić graf, na którym przedstawione są obok siebie: doświadczenie zawodowe nauczyciela i jego atrakcyjność rynkowa jako pracownika. Nie wiem jak taka relacja się nazywa w matematyce, ale świetnie oddaje ją powiedzenie „W tej sytuacji lepszy jest gorszy”.
Zatrudnienie( jeśli o jakimkolwiek zatrudnieniu w ogóle jest mowa) nauczyciela młodego ma same zalety, on jest dynamiczny, rozumie nowe czasy, w ogóle rozumie „nowe” modele różne, sam jest nowy, więc zwykle nieawanturujący się. Poza tym, co chyba najważniejsze, nie przeszedł jeszcze stopni awansu zawodowego, co oznacza, że nie trzeba mu płacić za dużo, a każdą podwyżkę potraktuje jak błogosławieństwo.
Stary nauczyciel ma praktycznie same wady. Jego doświadczenie, wiedza, erudycja są fajne i w ogóle można je docenić, nie są one natomiast niezbędne, a czasem mogą przeszkadzać. Nowy model, nowe egzaminy wymagają bowiem nowego sposobu myślenia, które, w wielu przypadkach, sprowadza się do małpiego klepania testów egzaminacyjnych. Jeśli ocena mojej pracy, jest w dziewięćdziesięciu procentach funkcją wyniku egzaminacyjnego, to moją pracę mógłby z powodzeniem i równie efektywnie wykonywać ktoś średnio rozgarnięty. Mówię to bez przekąsu i ironii, tak po prostu jest. Egzaminy są zestandaryzowane dla całej Polski, tak żeby nawet dziecko nieinteligentne, uczone przez nieudolnego wyrobnika, coś tam napisało. Ja mam dzieci inteligentne, z dobrych domów, które często same robią więcej, niż im się zadaje. Wystarczy przychodzić do pracy, wypełniać dokumentację i umieć obsługiwać ksero.
Wszystkie krytyki nowego modelu mają jedną wadę. Mówi się, że uczniowie nie znają historii, nie myślą samodzielnie, nie potrafią sklecić wypowiedzi pisemnej, nie używając Ctrl +C/ Ctrl+V. Nie zadaje się jednak podstawowego pytania: czy te umiejętności są w ogóle potrzebne? Albo inaczej: czy system, którego biurokratycznymi epifaniami są programy nauczania, planuje końcowy produkt, cechujący się samodzielnością myślenia etc.? Nie chodzi tu o to, że planuje coś innego, że jest jakiś spisek, żeby z ludzi zrobić bydło, łatwo poddające się propagandzie. Nie, po prostu, ten system nic nie planuje, ponieważ jest ściśle reaktywny, cierpi na atrofię woli, a planowanie, próba kształtowania rzeczywistości, wymaga woli prawdziwej i kierowanej przejrzystą wizją.
Reaktywność systemu widać w tym, że jedynym właściwie hasłem, które wszyscy powtarzają bez strachu jest „dostosowanie umiejętności do nowego, zmieniającego się rynku pracy”. Nie jest więc tak, że funkcją edukacji ma być kształtowanie tkanki społecznej, ale próba przetrwania, wobec zmieniających się mgliście i z niewiadomych przyczyn struktur społeczno-kulturowo-gospodarczych. Ponieważ zaś tzw. warstwa wychowawcza, została oddzielona od edukacji właściwej i sprowadzona do kilku bełkotliwych punktów, tworzących „misję szkoły”, czy coś w tym stylu, nikt do końca nie wie, jakimi kryteriami, to dostosowywanie się do rynku pracy, powinno się kierować. Statek tonie, więc na rynku cenieni będą umiejący pływać, więc uczymy pływać, gonią nas, to uczymy uciekać, krzyczą na nas, to uczymy zatykać uszy. Może to przykład zbyt gruby, ale pokazujący prawidłowość: gdyby na rynku był popyt na szmalcowników i ubeków, to powinniśmy uczyć np. sztuki udawania sprawiedliwego, technik przesłuchań itp.
Najśmieszniejsze jest to, że całe to dostosowywanie się do zmiennych warunków, odbywa się w formie najbardziej niedostosowanej, czyli w ramach żmudnego procesu biurokratycznego tworzenia, dostosowywania, wprowadzania, poprawiania itd. Gdy w 2010 roku brałem udział w tworzeniu podstawy programowej z filozofii, stykałem się z tą sektą nowoczesnych, którzy na przykład, cały czas powoływali się na to, że czasy się zmieniają, że teraz jest Nasza Klasa, gadu gadu i joemonster. Taktyka polegała na tym, żeby pokazać niekompetencję starych profesorów, którzy nie znają nowych czasów i ni chuchu nie kumają gadu gadu. Problem tkwi jednak w tym, że ta podstawa nie została jeszcze wprowadzona, a nie już ani Naszej Klasy, ani gadu gadu, więc pewnie jak tylko wejdzie w życie, to okaże się przestarzała, i trzeba będzie zacząć pracować nad nowym modelem, jeszcze dynamiczniejszym i bardziej do przodu. ( Co oczywiście nie jest żadnym problemem, dla ludzi, którzy żyją z uszczęśliwiania innych za pomocą nowych modeli)
Tak jest ze wszystkim: nowoczesne podręczniki szkolne zapraszają na strony internetowe, które dawno nie istnieją, albo silą się na młodzieżowy slang i żarciki, które młodzież traktuje z pobłażaniem, od razu wrzucając je do galerii „sucharów”. Problem polega jednak na tym, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy naprawdę wierzą w to, że wobec telefonii komórkowej, jutuba i fryzury „na jeża”, czytanie Platona stało się absolutnie niemożliwe, a nawet gdyby było możliwe, to byłoby bezsensowne, bo przecież nie dostosowywałoby do zmieniających się warunków na rynku pracy. Nie rozumieli, gdy mówiłem, że jak byłem młody, to też były magnetofony Kasprzak, Sofiksy i Prince of Persia, ale gdyby ktoś, z tego względu, uznał, że jestem za głupi, żeby czytać teksty źródłowe, to bym tu nie siedział i nie gadał z tymi panami. A może bym siedział, tylko się nie awanturował.
Nie ma chyba większej frustracji w życiu niż ta, wynikająca ze świadomości, że ma się rację i ch.. z tego wynika. Dwadzieścia kilka lat edukacji, pogłębiania i dociekań tylko po to, by na prośbę: „Wytłumacz mi, nie rozumiem twojego podejścia.” Słyszeć ciągle „O bosz! Fff.. fff.. muszę ci tłumaczyć? Po prostu mam swoje zdanie i tyle, a ty musisz to uszanować!”
Podam prosty przykład: od lat staram się wytłumaczyć, że patriotyzm, szczególnie lokalny nie jest kwestią tylko ideologii, ale też naszym długofalowym interesem, szczególnie jako szkoły elitarnej. Jeśli przekonamy ludzi żeby tu zostali, w dodatku dobrze ich wykształcimy, to jest duża szansa, że ich dzieci do nas przyjdą, że będziemy się mogli pochwalić, że ten a ten ważny i szanowany to nasz absolwent itd. Wszyscy się ze mną zgadzają niby, nie zmienia to jednak faktu, że największymi sukcesami szkoły pozostają uczniowie, którzy wyjeżdżają na zagraniczne studia, które zwykle kończą się zagranicznym życiem. Dlatego zaproponowałem, żeby te pięć mglistych punktów z misji szkoły, zamienić na skoczne „Ucz się języków i matmy i wypierdalaj!”
Ostatnio, gdy na rozmowie z dyrekcją stwierdziłem, że upokarzające jest dla mnie uczestnictwo w szkoleniu, na którym dwudziestoparoletnia siksa przedstawia mi jedynie słuszną wizję świata, w wersji A-B-C(dokładniej opisuję tę sytuację w tym tekście: ), usłyszałem, że nie mam prawa tak nazywać tej kobiety, że mam zły ton, a w ogóle to jak dyrekcja organizuje szkolenie, to nauczyciel ma słuchać i otwartość wykazywać. I leż i kwicz sobie gnojku, że po sokratejsku wykazałeś ignorancję i niekompetencję młodej pionierki.
Jak widać więc powyżej, nauczyciel starszy, z doświadczeniem, tylko bruździ i narzeka. Nie pisałem ostatnio, bo się za bardzo denerwowałem, że jak coś nie tak napiszę to mnie wyrzucą z pracy, w końcu jednak mi nie wyszło, bo zamiast to napisać, to powiedziałem im to w oczy. W ogóle, mam taką radę, że jak ktoś chce zachować pracę, to raczej niech mówi co trzeba, a nie co myśli. Teraz, ponieważ mam już prawie pewność, że z pracy zostanę wyrzucony, to, jak pisałem na początku tekstu, nie mam wyboru i pisać muszę, bo za duża pipa ze mnie, żeby załapać się na robotę w „wykończeniówce”.
Inne tematy w dziale Polityka