Trochę mnie nie było. Byłem bowiem gdzie indziej, za grancicą. Zanim Maria Janion włączy mnie do kolejnego tomu Transgresji, powiem wprost, byłem za granicą, we Wilnie, a byłem tam z „moim dziećmi” (czyli moją klasą). Byłem tam już wielokrotnie wcześniej, ale dziwne meandry mojego rozwoju sprwiły, że ten wyjazd mogę uznać za pierwszy świadomy. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że chodząc ulicami, nie chodziłem po ziemi jałowej.
Wszystko się w sposób jakiś magiczny łączy, w moim wileńskim węźle. Miłość do literatury, do naszej przeszłości, do, tkwiących w nas, człowieczeństwa i polskości. Poważne traktowanie siebie, to poważne traktowanie miejsc, w których się przebywa, i z których się duchowo wyrosło. Poważne traktowanie siebie jako człowieka, dla mnie osobiście oznacza poważne traktowanie roli wychowawcy młodzieży, której się podjąłem.
To było chyba dla mnie źródło pewnego napięcia, podczas tego wyjazdu. Z jednej strony chodziłem po żywych ulicach, którymi oddychałem, na każdym rogu doszukiwałem się śladu. Być może, myślałem, tę furtę bramy sprawdzał Piasecki, planując drogę ucieczki, po dokonaniu zamachu. Być może, z tej ulicy śnieg zwoził furman-Mackiewicz, być może wieczne echo, w którejś z bram, rezonuje jeszcze, szeptem wypowiadanymi, strofami Słowackiego.Z drugiej strony miałem przemożną chęć podzielenia się, przynajmniej częścią tego doświadczenia, z moimi uczniami, przekonania ich, że pejzaż tego miasta tylko pozornie jest obcy, że oddycha w każdym z nich, że można z nim nawiązać kontakt inaczej, niż tylko poprzez McDonaldsy, aquaparki, coffee heaveany itd. elementy, znanej im, zunifikowanej kultury.
Napięcie polegało na tym, że jednocześnie miałem świadomość, że droga polega właśnie na tym, że nie można jej przeskoczyć, przejść na cudzych plecach. Moja robota może polegać jedynie na tym, żeby wskazać wartość tej drogi, dążenia do głębszego wniknięcia i zrozumienia rzeczywistości, na którą składają się nie tylko słowa zapisane na kartkach papieru, ale też kamienie, ziemia, czy drzewa dające cień.
Nie sposób będzie tu napisać o wszystkim. Wybiorę Piaseckiego, bo te książki zbójeckie są ze mną najdłużej, przeszedłem z nimi spory kawałek mojej drogi, i droga niejako odbija się w ich rozumieniu.
Kochanek Wielkiej Niewolnicy.
Zauroczył mnie chochlik drukarski, który wkradł się do tekstu Krzysztofa Masłonia, w ostatnim „Do Rzeczy. Historia”. Tytuł powieści Piaseckiego „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” został przekręcony i, zamiast Niedźwiedzicy, pojawiła się Niewolnica. Tekst Masłonia, jak zwykle, jest świetny, ale mnie, wychowanego na bluesie, trafiła prosto w serce ta jedna, pozornie fałszywa, nuta. Tak jak kiedyś poruszyły mną słowa Sidneya Becheta, który mówił o bluesie: There was something happening all the time to my people, a thing that music had to know for sure. There had to be memory of it behind the music.(…)That’s what memory is … When a blues is good that kind of memory just grows up inside it. (…)But no matter where it’s played you gotta hear it starting way behind you. There’s the drum beating from Congo Square and there’s the song starting in the field just over the trees. The good musicianer is playing with it, and he’s playing after it. He is finishing something. No matter what he’s playing, it’s the long song that started back there in the South.
Nie można grać i nie można pisać jeśli nie zna się początku, tego co za plecami, tego co pod stopami. Pozornie tylko pardoksalną i okrężną, w tym kontekście, jest droga, którą przebyłem (a pragnąłbym wierzyć, że przebywa ją ze mną duża część mojej generacji). Od plantacji amerykańskiego Południa, poprzez Harlem i Południowy Bronks, aż do lasów Piaseckiego, Wilna Mackiewicza i Warszawy Janusza Kraśińskiego. Paradoks jest pozorny, bo ja i moi rówieśnicy, przyciągnięci magnetyzmem takich słormułowań, jak „my people” czy „blues people”, ogrzewając się w ich cieple, szukaliśmy „swoich ludzi” ( Warszawski Deszcz), w tęsknocie za tym, co miało być już przestarzałe, co było takim poczuciem tożsamości, które nie nadawało się zbytnio do nowych, świecących podręczników myślenia w modnych kategoriach „trans” i „post”.
Ten wspólny strumień, do którego staraliśmy się wejść, ma wiele meandrów. I czasem można mieć smutne wrażenie, że nasz blues się kończy, na utworach afirmujących dziś bez jutra i bez wczoraj, że ziemia jest jałowa, jest tylko kostką brukową, obrzyganą po sobotnim melanżu. Bechet ma jednak rację. Nie może być muzyki bez tej pamięci, bez śladu i znaku, bez tej tożsamości drzew i kamieni, bez miłości do tych śladów najbardziej zapomnianych, pozostawionych w kopnym śniegu, przysypanych wapnem i przyklepanych szpadlem.
Droga musiała być chyba okrężna, droga do pokochania na nowo Wielkiej Niewolnicy, musiała prowadzić przez śpiew niewolnic i niewolników, Bessie Smith i Leadbelly’ego, Bahamadię i Notoriousa B.I.G. To O.S.T.R, samplując klasyki jazzu, bluesa i funka, zarapował „Kochana Polsko”, w sposób tak prosty i szczery, że żaden z nas nie mógł być obojętny. To śląski raper Miuosh pokazał dzieciakom Kyksa Skrzeka, który zaśpiewał „O mój Śląsku! Umierasz mi w biały dzień!”, wyrażając tę najprostszą prawdę bluesa, miłość do krajobrazu, do ziemi, głęboką tęsknotę za jej utratą.
Nie jest już to kwestia winy, pewnie Kaczmarski czy Herbert nie mogli zrobić nic inaczej, by w strumieniu pokazać nam nasze miejsce. Prawda jest jednak taka, że niezależnie od przyczyn, znaleźliśmy wiele rzeczy sami, przypadkowo, tak jak ja przypadkowo odnalazłem kiedyś Piaseckiego na półce mojego kolegi. Nikt nic o tym nie wiedział.
Pierwsza lektura „..Niedźwiedzicy” była z wypiekami na twarzy, ale z niewielką świadomością, chyba nawet nie zdawałem sobie wtedy do końca sprawy z czasu i miejsca , nie wiedziałem nic o autorze. Na pierwszej wycieczce do Wilna strasznie się nudziłem, byłem zakochany w jednej Ani i zerwałem się z nią spod Ostrej Bramy w poszukiwaniu lodów i zimnych napojów. W tej pierwszej lekturze Piaseckiego była jednak jakaś pierwotna intuicja, której nie będę pewnie umiał tutaj oddać, która kojarzy mi się tylko z jakimś uczuciem bliskości, jakimś ciepłem. Tak jakby się przytulić do brzucha dziadka, czuć znajomy zapach jego wody kolońskiej, ten spokój wpatrywania się w fałdy krzywo zapiętej koszuli.
Było coś niezrozumiałego dla mnie w tej fascynacji. Bo niby był to opis życia hulaszczego, ale prostego jednocześnie, poddanego starym zasadom. Nie było to życie bohemy, które wtedy, zafascynowany, przede wszystkim, Gombrowiczem i Witkacym, dla siebie wykoncypowałem. W tym słynnym wstępie do książki Piasecki pisał: Żyliśmy jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. (…)Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę. Za milość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść.
Te słowa zawsze robiły na mnie wrażenie, dzisiaj widzę dodatkowo, jak bliskie były, i są, instynktownej reakcji mojej, hiphopowej genaracji, na plugawstwa rzeczywistości. Dalszy ciąg tekstu niejeden hiphopowiec móglby mieć wytatuowany w okolicach serca : Lubiłem swych kolegów, bo nigdy mnie nie zawodzili. Byli to prości, niewykształeceni ludzie. Lecz czasem byli tak wspaniali, że stawałem zdumiony. Wówczas dziękowałem Naturze, że jestem człowiekiem. (…) Często w piersiach mi tchu brakowało z rozkoszy życia. Czasem dlaczegoś głupio oczy się załzawiły. Czasem ktoś brutalnie zaklął, a dziecinnie się uśmiechnął i twardo podał wierną dłoń./ I mało było słów. Ale słowa były słowami i łatwo je zrozumieć mogłem, i zawsze wiedziałem, że to nie słowa honoru ani przysięgi..
Pragnę wierzyć, że moja miłość do Piaseckiego, tak jak miłość do muzyki, są wyrazem chęci przekroczenia etosu intelektualisty, w którym wszystko jest popłuczyną, wieczną reinterpretacją, chłopomanią, klinczem lewica-prawica. Jest natura, kamienie, drzewa, mury domów, są rzeczy, o które trzeba walczyć, za które daje się, lub bierze się w mordę, rzeczy, za które pije się wódkę, i rzeczy, przed którymi się klęka. Rzeczy proste i najważniejsze.
Inne tematy w dziale Kultura